Хелпикс

Главная

Контакты

Случайная статья





Spis treści 13 страница



 

– C hodź m y. W racajm y do dom u.

 

 

Wieczorem

 

W dom u dow iedzieliś m y się, ż e policja aresztow ał a kogoś w zw ią zku ze zniknię ciem M egan H ipw ell. Jakiegoś m ę ż czyznę, o któ rym nigdy dotą d nie sł yszał am, jej terapeutę. Przyję ł am to z ulgą, bo w yobraż ał am już sobie straszne rzeczy.

– M ó w ił em, ż e to bę dzie ktoś z jej znajom ych – pow iedział Tom. – Zaw sze tak jest. A le tak


napraw dę nie w iem y naw et, co się stał o. Pew nie nic jej nie jest. U ciekł a z kim ś, i tyle.

 

– To dlaczego został aresztow any?

Tom w zruszył ram ionam i. Zdenerw ow any w ł oż ył m arynarkę i popraw ił kraw at; szykow ał się do w yjś cia na spotkanie.

– I co m y teraz zrobim y? – spytał am.

– Zrobim y?

C hyba m nie nie zrozum iał.

 

– Z nią. Z R achel. Po co tu przyszł a? D laczego był a u H ipw elló w? M yś lisz, ż e… ż e pró bow ał a dostać się do ogrodu? Ż e przez ich ogró d chciał a przejś ć do naszego?

Tom roześ m iał się ponuro.

– W ą tpię. Przestań, to jest R achel. M a tak tł usty tył ek, ż e nie dał aby rady przejś ć przez te w szystkie pł oty. N ie m am poję cia, co tu robił a. M oż e był a tak w kurzona, ż e pom ylił a dom y?

– To znaczy, ż e chciał a przyjś ć tutaj, tak?

– N ie w iem. N ie m artw się, dobrze? I zam knij drzw i na klucz. Zadzw onię do niej i dow iem się, co kom binuje.

 

– U w aż am, ż e pow inniś m y zaw iadom ić policję.

– I co im pow iem y? Przecież nic nie zrobił a…

 

– O statnio. N ie liczą c tego, ż e był a tu w ieczorem w dniu zniknię cia tej H ipw ell. Pow inniś m y byli

 

pow iedzieć im o tym daw no tem u.

– Przestań. – Tom obją ł m nie w talii. – N ie są dzę, ż eby R achel m iał a coś w spó lnego z jej

 

zaginię ciem. A le porozm aw iam z nią. Zgoda?

– M ó w ił eś, ż e…

 

– W iem – przerw ał m i ł agodnie. – W iem, co m ó w ił em. – Pocał ow ał m nie i w suną ł rę kę pod pasek m oich dż insó w. – N ie m ieszajm y w to policji, dopó ki napraw dę nie m usim y.

 

U w aż am, ż e nie m a racji. C ią gle m am przed oczam i jej uś m iech, ten szyderczy uś m ieszek Szyderczy i niem al trium falny. M usim y się stą d w yprow adzić. M usim y od niej uciec.



R achel

 

W torek, 23 lipca 2013

 

 

R ano

 

 

B udzę się i chw ilę trw a, zanim dociera do m nie, co w ł aś ciw ie czuję. Zalew a m nie fala uniesienia, któ rą coś gasi: bezim ienne przeraż enie. W iem, ż e jesteś m y blisko odkrycia praw dy. I nie m ogę oprzeć się w raż eniu, ż e bę dzie straszna.

Siadam na ł ó ż ku, biorę laptopa, w ł ą czam go, niecierpliw ie czekam, aż się zał aduje, i w chodzę do internetu. Trw a to cał ą w iecznoś ć. Sł yszę, jak C athy chodzi po dom u, jak zm yw a po ś niadaniu i biegnie na gó rę um yć zę by. Zatrzym uje się na chw ilę pod m oim i drzw iam i. N iem al w idzę, jak

podnosi rę kę, ż eby zapukać. Zm ienia zdanie i zbiega schodam i na dó ł.

 
N a ekranie ukazuje się strona B B C. N ajpierw nagł ó w ek artykuł u o cię ciach ś w iadczeń
społ ecznych, potem artykuł o kolejnym telew izyjnym gw iazdorze z lat siedem dziesią tych

oskarż onym o w ystę pki seksualne. N ie m a nic o M egan, nic o K am alu. Jestem

zaw iedziona. W iem, ż e

policja m a dw adzieś cia cztery godziny na oskarż enie podejrzanego, a dw adzieś cia cztery godziny już m inę ł y. A le oczyw iś cie w niektó rych przypadkach m ogą przedł uż yć areszto dodatkow e dw anaś cie.

 

W iem to w szystko, poniew aż w czoraj przez cał y dzień grzebał am w necie. Po tym, jak w yproszono m nie z dom u Scotta, w ró cił am do siebie, w ł ą czył am telew izor i praw ie do w ieczora oglą dał am w iadom oś ci i czytał am artykuł y w internecie. C zekał am.

 

W poł udnie policja podał a nazw isko podejrzanego. W w iadom oś ciach w spom niano o „dow odach znalezionych w dom u i sam ochodzie doktora A bdica”, nie pow iedziano tylko o jakich. M oż e to był a krew? Jej telefon kom ó rkow y? U branie, torebka albo szczoteczka do zę bó w? C ią gle pokazyw ano zdję cie K am ala, zbliż enie jego ś niadej, przystojnej tw arzy. N ie jest to zdję cie policyjne, został o zrobione z ukrycia: K am al gdzieś na w akacjach, praw ie się uś m iecha. R obi w raż enie zby delikatnego, zbyt ł adnego jak na m ordercę, ale pozory m ogą m ylić – Ted B undy był ponoć podobny do C ary’ego G ranta.

 

C ał y dzień czekał am na dalsze w iadom oś ci, na w iadom oś ć, ż e K am al został oficjalnie oskarż ony o uprow adzenie, napaś ć albo o coś jeszcze gorszego. C zekał am, aż pow iedzą, gdzie jest M egan, gdzie ją przetrzym yw ał. Pokazyw ano zdję cia B lenheim R oad, stacji i frontow ych drzw i dom u Scotta K om entatorzy zastanaw iali się, co m oż e w ynikać z tego, ż e od ponad tygodnia nikt nie korzystał z jej kom ó rki ani kartpł atniczych.

 

K ilka razy dzw onił Tom. N ie odebrał am. W iem, czego chce. C hce m nie spytać, co robił am w czoraj u H ipw elló w. N iech się trochę pozastanaw ia. N ie m a z tym nic w spó lnego. Zresztą na pew no zadzw onił za jej nam ow ą. A jej nic nie m uszę w yjaś niać.

 

C zekał am i czekał am, a oskarż enia w cią ż nie był o. Zam iast tego usł yszeliś m y trochę w ię cej o K am alu, zaufanym specjaliś cie od zdrow ia psychicznego, któ ry najpierw w ycią gną ł z M egan w szystkie sekrety, a potem naduż ył jej zaufania, uw ió dł ją i B ó g w ie, co jeszcze.


O kazał o się, ż e jest m uzuł m aninem, B oś niakiem ocalał ym z w ojny na B ał kanach, któ ry przyjechał

 

do A nglii jako pię tnastoletni uchodź ca. W iedział, co

to przem oc, bo

w Srebrenicy stracił ojca
i dw ó ch starszych braci. B ył ró w nież skazany za przem oc

dom ow ą. Im w ię cej się o nim

dow iadyw ał am, tym gł ę bszego

nabierał am przekonania, ż e

m iał am rację: dobrze zrobił am
           

donoszą c na niego na policję, dobrze zrobił am, ż e pow iedział am Scottow i.

 

W staję, ow ijam się szlafrokiem, szybko zbiegam na dó ł i naciskam guziki pilota. D zisiaj nie m am zam iaru nigdzie w ychodzić. Jeś li nieoczekiw anie w ró ci C athy, pow iem, ż e jestem chora. R obię sobie kaw ę, siadam przed telew izorem i czekam.

 

 

W ieczorem

 

 

Znudził am się okoł o trzeciej. M iał am doś ć tych w szystkich ś w iadczeń i telew izyjnych pedofilii z la siedem dziesią tych, sfrustrow ał o m nie to, ż e nie m ó w ią nic now ego o M egan ani o K am alu, dlatego

poszł am do m onopolow ego i kupił am dw ie butelki biał ego w ina.  
W ł aś nie koń czę pierw szą, kiedy

się zaczyna. N a ekranie w idać coś now ego, drż ą cy obraz

z kam ery, zdję cia z niedokoń czonego (albo na w pó ł zburzonego) budynku, jakieś w ybuchy w

tle
Syria, Egipt, m oż e Sudan? Ś ciszył am

dź w ię k, oglą dam to jednym okiem. I nagle w idzę: na pasku na

dole ekranu pojaw ia się w iadom oś ć, ż e opozycja protestuje przeciw ko cię ciom budż etow ym

na

społ eczną pom oc praw ną, ż e Fernando Torres m usi przez m iesią c pauzow ać, bo m a uszkodzone ś cię gno staw u skokow ego, i ż e podejrzanem u w spraw ie zniknię cia M egan H ipw ell nie postaw iono ż adnych zarzutó w i zw olniono go z aresztu.

 

O dstaw iam kieliszek, chw ytam pilota i podkrę cam gł oś noś ć, o jedną kreskę, drugą, trzecią i czw artą. N ie, to niem oż liw e. W cią ż trw a reportaż z w ojny, trw a i trw a – przez cał y czas roś nie m i ciś nienie – ale w reszcie się koń czy, w racam y do studia i prow adzą cy m ó w i:

– K am al A bdic, aresztow any w zw ią zku ze zniknię ciem M egan H ipw ell, został zw olniony bez
zarzutó w. A bdic, terapeuta zaginionej, został zatrzym any w czoraj, jednak dziś rano odzyskał

w olnoś ć, poniew aż policja tw ierdzi, ż e nie m a przeciw ko niem u w ystarczają cych dow odó w.

 

N ie sł yszę tego, co m ó w i dalej. W idzę jak przez m gł ę, sł yszę tylko szum, siedzę tak i m yś lę: m ieli go. M ieli go i w ypuś cili.

 

N a gó rze, trochę pó ź niej. Za duż o w ypił am, kiepsko w idzę ekran kom putera, w szystko dw oi m i się i troi. C zytać m ogę tylko w tedy, kiedy zasł aniam rę ką jedno oko. B oli m nie od tego gł ow a. C athy jest już w dom u. W oł ał a do m nie, ale krzyknę ł am, ż e ź le się czuję i już leż ę. N a pew no w ie, ż e pił am.

 

W m oim brzuchu chlupocze alkohol. Jest m i niedobrze. N ie m ogę trzeź w o m yś leć. N ie pow innam

był a tak w cześ nie zaczynać. W ogó le nie pow innam był a zaczynać. D zw onił am do Scotta godzinę
tem u i teraz, przed chw ilą. Tego też nie pow innam robić. A le chcę się tylko dow iedzieć, jakie

kł am stw a w cisną ł policji K am al. C o takiego im pow iedział, ż e dali się nabrać? Policja schrzanił a spraw ę. Idioci. I ta R iley, w szystko przez nią. N a sto procent.

 

G azety też nie pom ogł y. Piszą teraz, ż e z tą przem ocą dom ow ą to bzdura. Pom ył ka. R obią z niego ofiarę.

 

N ie chcę w ię cej pić. W iem, ż e pow innam w ylać resztę w ina do zlew u, w przeciw nym razie rano w stanę, natychm iast się napiję, a jak już zacznę, to nie przestanę. Pow innam w ylać w ino, ale w iem, ż e nie w yleję. B ę dę m iał a na co czekać.

Jest ciem no i sł yszę, jak ktoś ją w oł a. Począ tkow o cicho, potem gł oś niej. G niew nym
zdesperow anym

gł osem. To Scott w oł a M egan, jest z nią nieszczę ś liw y. W oł a ją i w oł a, nie przestaje

To chyba sen. Pró buję go uchw ycić, zatrzym ać, ale im bardziej się staram, tym

bardziej się rozm yw a

i w koń cu pierzcha.

 

 

Ś roda, 24 lipca 2013

 

 

R ano

 

 

B udzi m nie ciche pukanie do drzw i. W szyby bę bni deszcz; m inę ł a już ó sm a, ale na dw orze jes ciem no. C athy otw iera cicho drzw i i zaglą da do pokoju.

 

– R achel? D obrze się czujesz? – W idzi butelkę obok ł ó ż ka i opadają jej ram iona. – O ch, R achel…

 

– Podchodzi bliż ej i podnosi butelkę. M ilczę, zbyt się w stydzę, ż eby otw orzyć usta. – N ie idziesz do pracy? W czoraj też nie był aś? – N ie czeka na odpow iedź, odw raca się i dodaje: – W koń cu cię

w yrzucą.  
Pow innam się odezw ać, i tak jest już na m nie zł a. Pow innam za nią pó jś ć i pow iedzieć: „W yrzucili
m nie kilka m iesię cy tem u za to, ż e zalana w trupa przyszł am do biura po trzygodzinnym lunchu

z klientem, podczas któ rego zachow yw ał am się tak ordynarnie i nieprofesjonalnie, ż e facet zerw ał z nam i kontrakt”. K iedy zam ykam oczy, w cią ż w idzę koń có w kę tego lunchu, m inę kelnerki, któ ra podaw ał a m i ż akiet, w cią ż pam ię tam, jak chw iejnym krokiem w eszł am do biura, jak patrzyli na m nie koledzy, jak M artin M iles odcią gną ł m nie na bok. „C hyba pow innaś pó jś ć do dom u, R achel”.

B ł yska się i gł oś no grzm i. G w ał tow nie siadam. O czym to ja w czoraj m yś lał am? Zaglą dam do m ojego czarnego notesiku, ale od w czorajszego popoł udnia niczego w nim nie zapisał am. Są tam tylko notatki o K am alu, jego w iek, pochodzenie etniczne, to, ż e był skazany za przem oc dom ow ą B iorę dł ugopis i skreś lam ostatni punkt.

 

N a dole robię sobie kaw ę i w ł ą czam telew izor. W czoraj w ieczorem policja zw oł ał a konferencję prasow ą i na Sky N ew s pokazują jej fragm enty. Jest tam inspektor G askill, blady, w ym izerow any i skruszony. M a m inę w inow ajcy. N ie w ym ienia ż adnych nazw isk, m ó w i tylko, ż e podejrzanego zatrzym ano, przesł uchano i zw olniono z aresztu, ale ś ledztw o w cią ż trw a. K am ery przenoszą się na Scotta, któ ry z w ykrzyw ioną bó lem tw arzą siedzi zgarbiony, m rugają c w ś w ietle reflektoró w. C zuje się niesw ojo i na jego w idok pę ka m i serce. M ó w i cicho, ze spuszczonym i oczam i. M ó w i, ż e nie stracił nadziei, ż e bez w zglę du na deklaracje policji w cią ż m a nadzieję, ż e M egan w ró ci do dom u.

 

Jego sł ow a brzm ią nieszczerze, fał szyw ie, ale nie w idzą c jego oczu, nie potrafię pow iedzieć dlaczego. N ie w iem, czy nie w ierzy w sw oje w ł asne sł ow a dlatego, ż e cał ą w iarę, któ rą kiedyś m iał odebrał y m u w ydarzenia z ostatnich kilku dni, czy dlatego, ż e po prostu w ie, iż już nigdy nie zobaczy ż ony.

 

I w tedy coś m i się przypom ina: w czoraj do niego dzw onił am. R az czy dw a razy? B iegnę na gó rę po telefon i znajduję go w zm ię tej poś cieli. M am trzy nieodebrane poł ą czenia: jedno od Tom a i dw a od Scotta. Esem esy? B rak. Scott dzw onił w czoraj – przed Tom em, bo Tom zadzw onił tuż przed

pó ł nocą – i dziś rano, kilka m inuttem u.  
To dobra w iadom oś ć. Podnosi m nie trochę na duchu. M im o reakcji jego m atki, m im o jej
w yraź nych aluzji („B ardzo dzię kujem y za pom oc, a teraz spadaj”) Scott w cią ż chce ze m ną

rozm aw iać. Potrzebuje m nie. Zalew a m nie fala czuł oś ci do C athy, w dzię cznoś ci za to, ż e w ylał a resztę w ina. M uszę być trzeź w a, dla Scotta. Scottchce, ż ebym logicznie m yś lał a.

 

B iorę prysznic, ubieram się, robię sobie drugą kaw ę, siadam w salonie i z czarnym notesikiem pod rę ką w ybieram jego num er.


Scottpodnosi sł uchaw kę i bez w stę pó w m ó w i:

 

– Pow inna był a m i pani pow iedzieć, kim pani jest. – B eznam ię tnie, zim no. Ż oł ą dek kurczy m i się i zm ienia w tw ardą pił eczkę. O n już w ie. – Po tym jak go w ypuś cili, rozm aw iał em z detektyw R iley A bdic zaprzeczył, ż e on i M egan m ieli rom ans. Pow iedział a, ż e ś w iadek, któ ry im o tym donió sł, jes

niew iarygodny. To alkoholik. M oż liw e, ż e niezró w now aż ony psychicznie. N ie zdradził a jego
nazw iska, ale m yś lę, ż e m ó w ił a o pani.  
– A le… – dukam. – N ie, ja nie jestem … N ie pił am, kiedy ich w idział am. To był o o w pó ł do

dziew ią tej rano. – Jakby m iał o to jakieś znaczenie. – Zresztą policja znalazł a dow ody, m ó w ili o tym w w iadom oś ciach. Znaleź li…

 

– D ow ody okazał y się niew ystarczają ce. Scottsię rozł ą cza.

 

 

Pią tek, 26 lipca 2013

 

 

R ano

 

 

Już nie jeż dż ę do sw ojej w yim aginow anej pracy. Przestał am udaw ać. N ie chce m i się naw et w stać z ł ó ż ka. O statni raz m ył am zę by chyba w ś rodę. W cią ż sym uluję chorobę, ale w iem, ż e nikt w to nie w ierzy.

W stać, ubrać się, w sią ś ć do pocią gu, pojechać do Londynu, w ł ó czyć się bez celu ulicam i – nie dał abym rady. C ię ż ko jest naw et w tedy, kiedy ś w ieci sł oń ce, a teraz to niem oż liw e. Leje już trzeci dzień, zim ny, zacinają cy, bezlitosny deszcz.

 

N ie m ogę spać, nie tylko przez alkohol, ale też przez koszm ary nocne. Ś ni m i się, ż e jestem gdzieś uw ię ziona, w iem, ż e ktoś nadchodzi, ż e jest tam w yjś cie, w iem, ż e na pew no jest, bo je w idział am tylko nie m ogę go znaleź ć i kiedy ten ktoś po m nie przychodzi, nie m ogę krzykną ć. Pró buję – w cią gam pow ietrze do pł uc i je w ypycham – ale z m oich ust nie w ydobyw a się ż aden dź w ię k, tylko

chrapliw e rzę ż enie, jak u kogoś, kto um iera i w alczy o każ dy oddech.  
C zasem w tych koszm arach stoję w przejś ciu pod w iaduktem przy B lenheim R oad. M am odcię tą
drogę i nie m ogę się cofną ć, nie m ogę ró w nież pó jś ć przed siebie, bo coś tam jest, bo ktoś tam czeka,
i w tedy budzę się ogarnię ta potw ornym przeraż eniem.  

N igdy jej nie znajdą. Z każ dym dniem, z każ dą m ijają cą godziną jestem tego coraz bardziej pew na Stanie się jednym z tych nazw isk, jej historia bę dzie jedną z tych historii: zaginiona, przepadł a bez w ieś ci, ciał a nie odnaleziono. A Scott nie doczeka się ani spraw iedliw oś ci, ani spokoju. N igdy nie bę dzie zm arł ej, któ rą m ó gł by opł akiw ać, nigdy się nie dow ie, co się z nią stał o. N ie bę dzie ani ostatecznego zam knię cia, ani rozw ią zania. Leż ę, m yś lę o tym i cierpię. N ie m a w ię kszych m ę czarni nic nie boli bardziej niż niew iedza.

 

N apisał am do niego. Przyznał am, ż e m am problem, i znow u skł am ał am, tw ierdzą c, ż e nad tym panuję, ż e szukam pom ocy. Zapew nił am go, ż e nie jestem niezró w now aż ona. A le nie w iem już, czy to praw da, czy nie. D odał am, ż e dobrze w szystko w idział am, ż e nie był am w tedy pijana. Przynajm niej to jest praw dą. N ie odpisał. A le w cale tego nie oczekiw ał am. Jestem od niego odcię ta, odgrodzona N ie m ogę pow iedzieć m u tego, co chcę. N ie m ogę naw et tego spisać, bo sł ow a ź le zabrzm ią. C hcę tylko, by w iedział, jak bardzo m i przykro, ż e nie udał o m i się naprow adzić policji na K am ala pow iedzieć: „Spó jrzcie, to on”. Pow innam był a coś w idzieć. M ieć szerzej otw arte oczy. W tedy,


w tam tą sobotę.

 

 

W ieczorem

 

 

Jestem przem oczona do suchej nitki, bardzo m i zim no, czubki palcó w m am sine i pom arszczone, boli m nie gł ow a od kaca, któ ry zaatakow ał o w pó ł do szó stej – i praw idł ow o, zw aż yw szy, ż e

zaczę ł am pić przed dw unastą. W yszł am po

kolejną butelkę w ina, ale

usadził m nie bankom at

w yś w ietlają c odpow iedź, któ rej daw no się spodziew ał am: „B rak ś rodkó w na koncie”.

 
Potem

poszł am przed siebie. C hodził am

bez celu w zacinają cym deszczu ponad godzinę

Zam knię te dla ruchu koł ow ego centrum

A shbury

należ ał o

tylko do m nie. C hodzą c, w

któ rym ś

m om encie uznał am, ż e m uszę coś zrobić. Ż e za m ał o się starał am i m uszę to napraw ić.

 
               

I teraz, przem oczona i niem al trzeź w a, zam ierzam zadzw onić do Tom a. N ie chcę w iedzieć, co zrobił am, co pow iedział am w tę sobotę, ale m uszę go w ypytać. M oż e coś m i się przypom ni Z jakiegoś pow odu jestem pew na, ż e coś przeoczył am, przegapił am coś w aż nego. M oż e znow u się oszukuję, m oż e znow u pró buję udow odnić sobie, ż e nie jestem zerem. A le m oż e rzeczyw iś cie coś m i um knę ł o.

 

– Pró buję się do ciebie dodzw onić od poniedział ku – m ó w i Tom do telefonu. – D zw onił em do tw ojego biura – dodaje i czeka, aż to do m nie dotrze.

O d razu zdobyw a nade m ną przew agę, bo jestem zaż enow ana, zaw stydzona.

– M usim y porozm aw iać – m ó w ię. – O sobocie. O tym sobotnim w ieczorze.

 

– O czym ty m ó w isz? To ja m uszę porozm aw iać z tobą o poniedział ku. C oś ty, do licha, robił a

 

u Scotta H ipw ella?

– N iew aż ne…

 

– W aż ne, do cholery, w ł aś nie, ż e w aż ne. C o tam robił aś? C hyba zdajesz sobie spraw ę, ż e H ipw el m oż e… Przecież tego nie w iem y, praw da? M ó gł coś jej zrobić. M ó gł czy nie m ó gł? Sw ojej ż onie.

– N ic jej nie zrobił – odpow iadam z przekonaniem. – To nie on.

 

– Ską d w iesz? C o się dzieje, R achel?

– Po prostu…

M usisz uw ierzyć m i na sł ow o. A le nie po to do ciebie dzw onił am. C hcę
porozm aw iać o sobocie. O w iadom oś ci, któ rą m i zostaw ił eś. B ył eś bardzo zł y. M ó w ił eś, ż e
w ystraszył am

A nnę.

 
       

– B o w ystraszył aś. W idział a cię na ulicy. Zataczał aś się, zw ym yś lał aś ją. Po tym, co się ostatnio stał o, w padł a w panikę. Po tw oim w yczynie z Evie.

– C zy A nna coś … zrobił a?

– Zrobił a?

– M nie.

– Tobie?

– M iał am rozcię tą gł ow ę, Tom. K rw aw ił am.

 

– I tw ierdzisz, ż e to ona ci to zrobił a?! O skarż asz ją?! – Tom krzyczy, jest w ś ciekł y. – W ystarczy R achel, doś ć tego! W ypersw adow ał em jej, i to niejeden raz, ż eby na ciebie nie donosił a, ale jeś li nie przestaniesz, jeś li nadal bę dziesz nas nachodził a, zm yś lał a te niestw orzone historie…

– O nic jej nie oskarż am. Pró buję się tylko czegoś dow iedzieć, bo nie…

 

– B o nie pam ię tasz! O czyw iś cie. R achel nic nie pam ię ta. – Tom w zdycha znuż ony. – Posł uchaj

A nna cię w idział a, był aś pijana i agresyw na. W ró cił a do dom u, ż eby m i o tym pow iedzieć
zdenerw ow ał a się, w ię c poszedł em cię szukać. Znalazł em cię na ulicy. C hyba upadł aś. B ył aś
w ś ciekł a. M iał aś rozcię tą rę kę.  

– R ę kę? Przecież …

 

– W każ dym razie zakrw aw ioną. N ie w iem dlaczego. Zaproponow ał em, ż e odw iozę cię do dom u ale nie chciał aś m nie sł uchać. N ie panow ał aś nad sobą, beł kotał aś. K iedy odeszł aś, pobiegł em po sam ochó d, ale jak w ró cił em, już cię nie był o. Pojechał em na stację, jednak nie m ogł em cię znaleź ć Pojeź dził em trochę po m ieś cie, bo A nna bał a się, ż e gdzieś tam jesteś, ż e w ró cisz i spró bujesz w ejś ć

 

do dom u. M artw ił em się, ż e znow u upadniesz, ż e w pakujesz się w kł opoty… Pojechał em aż do



  

© helpiks.su При использовании или копировании материалов прямая ссылка на сайт обязательна.