Хелпикс

Главная

Контакты

Случайная статья





Spis treści 11 страница



– Zna pani M egan? – spytał w koń cu Scott.

Sł yszą c, jak w ypow iada jej im ię, poczuł am, ż e w gardle roś nie m i gula. W bił am w zrok w stó ł i kurczow o obję ł am dł oń m i kubek.

– Tak – odparł am. – Trochę. Z galerii.

Spojrzał na m nie w yczekują co, z nadzieją. Zacisną ł zę by i stę ż ał y m u m ię ś nie szczę ki. Szukał am sł ó w, lecz nie m ogł am ich znaleź ć. Pow innam był a lepiej się przygotow ać.

 

– C zy są jakieś now e w iadom oś ci? – Spotkaliś m y się w zrokiem i przez chw ilę m yś lał am, ż e coś chlapnę ł am – to, czy dow iedział się czegoś now ego, nie był o m oją spraw ą – ż e w padnie w gniew i każ e m i w yjś ć.

– N ie – odrzekł. – C o chciał a m i pani pow iedzieć?

 

Pocią g przetoczył się pow oli; spojrzał am w stronę toró w. Zakrę cił o m i się w gł ow ie, jakbym w yszł a z w ł asnego ciał a, jakbym oglą dał a siebie z zew ną trz.

 

– W m ejlu pisał a pani, ż e chce pani pow iedzieć m i coś o M egan. – Scottlekko podnió sł gł os.

 

W zię ł am gł ę boki oddech. C zuł am się strasznie. A ż do bó lu zdaw ał am sobie spraw ę, ż e to, co zaraz pow iem, w szystko pogorszy, ż e go zrani.

 

– W idział am ją z kim ś – w ypalił am. Tak po prostu, gł oś no i otw arcie, bez w stę pu i kontekstu. Spojrzał na m nie.

 

– K iedy? W sobotę w ieczorem? M ó w ił a pani policji?

– N ie, w pią tek rano – odparł am, a jem u opadł y ram iona.

 

– A le… ale w pią tek nic się nie dział o. D laczego uw aż a pani, ż e to w aż ne? – Znow u napię ł y m u się m ię ś nie szczę ki, w padał w gniew. – W idział a ją pani… W idział a ją pani z kim? Z m ę ż czyzną?

– Tak…

 

– Jak w yglą dał? – Scottw stał, przesł aniają c ciał em ś w iatł o. – M ó w ił a pani policji? – pow tó rzył.

 

– Tak, ale chyba nie potraktow ali m nie pow aż nie – odpow iedział am.

– D laczego?

 

– Po prostu… N ie w iem. Pom yś lał am, ż e pow inien pan o tym w iedzieć. Poł oż ył rę ce na stole, zacisną ł pię ś ci i pochylił się do przodu.

 

– A le o czym? G dzie ją pani w idział a? C o M egan robił a? K olejny gł ę boki oddech.

 

– B ył a… na traw niku. Tam. – W skazał am ogró d. – W idział am … w idział am ją z pocią gu. – W yraz


niedow ierzania na jego tw arzy był aż nadto

jednoznaczny. – Jeż dż ę codziennie z A shbury do
Londynu, m ijam w asz dom. W idział am

ją z kim ś. A le… to nie był pan.

– Ską d pani w ie? W pią tek rano? W pią tek? W przededniu jej zaginię cia?
– Tak.    

– N ie był o m nie w tedy w dom u. M usiał em w yjechać. N a konferencję do B irm ingham. W ró cił em w ieczorem. – Sceptycyzm ustą pił m iejsca czem uś innem u i na jego policzkach w ykw itł y czerw one plam y. – A w ię c w idział a ją pani na traw niku? Z jakim ś m ę ż czyzną? I…

– Pocał ow ał a go. – M usiał am

to w koń cu z siebie w yrzucić. M usiał am m u pow iedzieć. – C ał ow ali

się.    
Scott w yprostow ał się i jego w cią ż zaciś nię te w pię ś ci rę ce zw isł y m u po bokach. Plam y na

policzkach pociem niał y, jeszcze bardziej się zaognił y.

– Przepraszam – w ychrypiał am. – Tak m i przykro. W iem, jak strasznie to brzm i…

Zbył m nie pogardliw ym m achnię ciem rę ki. N ie chciał m ojego w spó ł czucia.

W iem, jak to jest. Spojrzał am

na niego i niem al z doskonał ą w yrazistoś cią przypom niał o m i się

co czuł am w m ojej kuchni, ledw ie pię ć dom ó w

dalej, siedzą c naprzeciw ko sw ojej najlepszej

w ó w czas przyjació ł ki Lary. Przypom niał o m i się, jak z w iercą cym się na kolanach tł ustym bachorem m ó w ił a, ż e bardzo jej przykro, iż m oje m ał ż eń stw o się rozpadł o, przypom niał o m i się, jak w yszł am z siebie, sł yszą c te frazesy. K azał am jej się ode m nie odpieprzyć, a ona na to, ż ebym nie m ó w ił a tak przy dziecku. O d tam tej pory już jej nie w idział am.

– Jak on w yglą dał, ten m ę ż czyzna? – spytał Scott. Stał tył em do m nie, patrzył na traw nik.

 

– B ył w ysoki, chyba w yż szy od pana. M iał ś niadą cerę. Jak A zjata. A lbo H indus – coś w tym stylu.

 

– I cał ow ali się? W ogrodzie?

– Tak.

Z jego ustw ydobył o się dł ugie w estchnienie.

– C hryste, m uszę się napić. – O dw ró cił się. – M a pani ochotę na piw o?

M iał am, i to rozpaczliw ą, ale odm ó w ił am. W yją ł butelkę z lodó w ki, otw orzył i pocią gną ł dł ugi ł yk. Patrzą c na niego, niem al czuł am, jak zim ne piw o spł yw a m i do gardł a, z pragnienia rozbolał y m nie rę ce. Scottoparł się o blat, gł ow a zw isł a m u praw ie do piersi.

 

Poczuł am się paskudnie. N ie pom ogł am m u, przeze m nie był o m u jeszcze gorzej, jeszcze bardziej go bolał o. N iepokoił am go w sm utnych dla niego chw ilach, tak się nie robi. N ie pow innam był a tu przychodzić. N ie pow innam był a kł am ać. Tak, to na pew no.

W ł aś nie w staw ał am, gdy znow u się odezw ał.

 

– M oż e to i… N ie w iem. M oż e to i lepiej, praw da? To znaczy, ż e nic jej nie jest. Po prostu… – R oześ m iał się kró tkim, gł uchym ś m iechem. – Po prostu z kim ś uciekł a. – W ierzchem dł oni otarł ł zę na policzku i m oje serce skurczył o się jak m ał a, tw arda pił eczka. – A le nie m ogę uw ierzyć, ż e nie

zadzw onił a. – Spojrzał na m nie, jakbym znał a w szystkie odpow iedzi, jakbym w szystko w iedział a. –
Przecież by zadzw onił a, praw da? W iedział aby, ż e w padnę w panikę, ż e się zał am ię. N ie jest
m ś ciw a…  

Przem aw iał do m nie jak do kogoś zaufanego – jak do jej przyjació ł ki – i choć w iedział am, ż e to nie w porzą dku, był o m i m ił o. Pocią gną ł ł yk piw a i spojrzał na ogró d. Poszł am za jego w zrokiem i zobaczył am stos kam ieni pod pł otem, zaczę ty, ale niedokoń czony skalniak. Podnió sł rę kę i butelka znieruchom iał a w poł ow ie drogi do ust. O dw ró cił się do m nie.

 

– W idział a ją pani z pocią gu? – spytał. – W ię c… patrzył a pani przez okno i zobaczył a ją? Sw oją

znajom ą?  
A tm osfera w kuchni uległ a zm ianie. Scott nie był już pew ny, czy jestem sojuszniczką, czy m oż na

m i zaufać. Przez jego tw arz przebiegł cień w ą tpliw oś ci.

– Tak, bo… bo w iem, gdzie ona m ieszka – odparł am i natychm iast tego poż ał ow ał am. – To

znaczy, gdzie pań stw o m ieszkają. K iedyś też tu m ieszkał am. D aw no tem u. D latego gdy przejeż dż am tę dy pocią giem, czasem jej w yglą dam. – Patrzył na m nie; czuł am, ż e pł oną m i policzki. – C zę sto w ychodził a na taras.

Postaw ił pustą butelkę na blacie, zrobił dw a kroki w m oją stronę i usiadł przy stole na krześ le obok m ojego.

– A w ię c dobrze ją pani znał a? N a tyle dobrze, ż eby tu przychodzić?

W ż ył ach na szyi pulsow ał a m i krew, m iał am spocony dó ł plecó w, czuł am się jak po zastrzyku adrenaliny. N ie pow innam tego m ó w ić, nie pow innam kom plikow ać kł am stw a.

 

– B ył am tu tylko raz, ale… ale znam ten dom, bo kiedyś tu m ieszkał am. – Scott unió sł brw i. – To

 

znaczy w pobliż u, parę dom ó w dalej. Pod num erem dw adzieś cia trzy.

Pow oli kiw ną ł gł ow ą.

– W atsonow ie – pow iedział. – A w ię c pani jest… kim? B ył ą ż oną Tom a?

– Tak. W yprow adził am się parę lattem u.

– M im o to w cią ż w padał a pani do galerii?

– C zasem.

 

– K iedy się spotykał yś cie, o czym … M egan opow iadał a pani o sw oich spraw ach osobistych?

 

O m nie? – M ó w ił chrapliw ym gł osem. – O kim ś innym? Pokrę cił am gł ow ą.

– N ie, nie. Zw ykle… zabijał yś m y tylko czas.

Zapadł a dł uga cisza. W kuchni zrobił o się nagle gorą co, z każ dego blatu i szafki bił zapach ś rodkó w odkaż ają cych. Zrobił o m i się sł abo. Po praw ej stronie stał stolik ze zdję ciam i w ram kach M egan uś m iechał a się do m nie w esoł o i oskarż ycielsko zarazem.

 

– Pó jdę już – rzucił am. – Zaję ł am panu doś ć czasu. – C hciał am w stać, lecz Scott, nie odryw ają c oczu od m ojej tw arzy, poł oż ył rę kę na m oim nadgarstku.

 

– Proszę jeszcze nie iś ć – poprosił cicho. N ie w stał am, ale zabrał am rę kę; czuł am się niesw ojo był am skrę pow ana. – Ten m ę ż czyzna. Ten, z któ rym ją pani w idział a: rozpoznał aby go pani? To znaczy, gdyby go pani znow u zobaczył a.

 

N ie m ogł am m u pow iedzieć, ż e zrobił am już to na policji. C ał e uzasadnienie m oich odw iedzin opierał o się na tym, ż e nie potraktow ano m nie tam pow aż nie. G dybym w yznał a praw dę, przestał by m i ufać. D latego znow u skł am ał am.

 

– N ie w iem. C hyba tak. – O dczekał am chw ilę i dodał am: – W gazecie czytał am, co pow iedział o niej jeden ze znajom ych. M a na im ię R ajesh. Zastanaw iał am się, czy…

A le on już krę cił gł ow ą.

– R ajesh G ujral? M ał o praw dopodobne. W ystaw iał sw oje prace w galerii. M ił y facet, ale… Jes ż onaty, m a dzieci. – Jakby m iał o to jakieś znaczenie. – C hw ileczkę. – W stał. – Jest tu gdzieś jego

zdję cie.    

Znikną ł na gó rze. O padł y m i ram iona i zdał am

sobie spraw ę, ż e od przyjś cia siedzę sztyw na
i spię ta. Znow u spojrzał am

na zdję cia: M egan w sukience plaż ow ej na brzegu m orza, zbliż enie jej

tw arzy, jej zadziw iają co niebieskie oczy. Tylko ona. N ie był o tam ani jednego zdję cia

przedstaw iają cego ich razem.

 

W ró cił Scottz jaką ś broszurą. U lotką reklam ują cą w ystaw ę w galerii. O tw orzył ją i pow iedział:

 

– Tutaj. To jestR ajesh.

M ę ż czyzna stał obok kolorow ego abstrakcyjnego obrazu, starszy, brodaty, niski i przysadzisty. To nie jego w idział am w ogrodzie, nie jego w skazał am policji.

– To nie on – pow iedział am.

Scott staną ł z boku, spojrzał na broszurę, nagle odw ró cił się i w yszedł z kuchni, by znow u znikną ć na schodach. K ilka chw il pó ź niej w ró cił z laptopem, a nastę pnie usiadł przy stole.


– M yś lę, ż e… – O tw orzył i w ł ą czył kom puter. – M yś lę, ż e m am tu… – U m ilkł i skupiony zacisną ł zę by. – M egan chodził a do terapeuty. N azyw a się … A bdic. K am al A bdic. N ie jest A zjatą, pochodzi z Serbii czy B oś ni, gdzieś stam tą d. A le m a ś niadą cerę. Z daleka m ó gł by uchodzić za H indusa. – Zastukał palcam i w klaw iaturę. – C hyba m a sw oją stronę. Tak, na pew no. N a stronie jestzdję cie…

O dw ró cił laptopa, tak bym m ogł a zobaczyć ekran. Pochylił am się, ż eby lepiej w idzieć.

– To on – stw ierdził am. – N a sto procent.

Scott zam kną ł kom puter. D ł ugo m ilczał. Siedział w sparty ł okciam i na stole, podtrzym ują c gł ow ę czubkam i palcó w. D rż ał y m u ram iona.

 

– M iał a napady lę kow e – pow iedział w reszcie. – N ie m ogł a spać i tak dalej. Zaczę ł y się chyba w zeszł ym roku. N ie pam ię tam dokł adnie kiedy. – N ie patrzył na m nie, jakby m ó w ił do siebie, jakby zapom niał o m oim istnieniu. – To ja zasugerow ał em, ż eby z kim ś porozm aw iał a. To ja ją do tego zachę cał em, bo nie potrafił em jej pom ó c. – Zał am ał m u się gł os. – B o nie um iał em. Pow iedział a, ż e m iał a już kiedyś podobne problem y, ż e jej przejdzie, m im o to zm usił em … nam ó w ił em ją, ż eby poszł a do lekarza. K toś go jej polecił. – C icho odkaszlną ł. – W yglą dał o na to, ż e terapia skutkuje. – R oześ m iał się kró tkim, cichym ś m iechem. – Teraz już w iem dlaczego.

W ycią gnę ł am rę kę, aby poklepać go po ram ieniu, jakoś pocieszyć. C ofną ł się gw ał tow nie i w stał.

 

– N iech pani już idzie – rzucił szorstko. – Zaraz przyjdzie m oja m atka. N ie zostaw ia m nie sam ego na dł uż ej niż parę godzin. – W drzw iach chw ycił m nie za rę kę. – C zy ja gdzieś panią w idział em?

 

W pierw szej chw ili chciał am pow iedzieć, ż e tak, m oż liw e. N a posterunku albo tutaj, na ulicy B ył am tu w sobotę w ieczorem. A le pokrę cił am gł ow ą.

– N ie, chyba nie.

Szł am w stronę stacji najszybciej, jak m ogł am. W poł ow ie ulicy spojrzał am za siebie. Scott w cią ż stał w drzw iach, w cią ż m nie obserw ow ał.

 

 

W ieczorem

 

 

O bsesyjnie spraw dzam pocztę, ale Tom m ilczy. O ileż ł atw iejsze m usiał o być ż ycie zazdrosnych pijaczek przed epoką m ejli, esem esó w i kom ó rek, przed inw azją cał ej tej elektroniki i ś ladó w, któ re za sobą zostaw iają.

W dzisiejszych gazetach nie m a praw ie nic o M egan. Zaczynają już o niej zapom inać, bo pierw sze strony są poś w ię cone kryzysow i politycznem u w Turcji, pogryzionej przez psy czteroletniej dziew czynce z W igan i poniż ają cej klę sce naszej reprezentacji pił karskiej w m eczu z C zarnogó rą Tak, już o niej zapom inają, chociaż zniknę ł a ledw ie tydzień tem u.

 

C athy zaprosił a m nie na lunch. N ie m iał a co ze sobą zrobić, bo D am ien pojechał do B irm ingham odw iedzić m atkę. Jej nie zaproszono. Spotykają się od dw ó ch lat, a jeszcze nie poznał a jego m atki Poszł yś m y do Ż yrafy przy H igh Street, lokalu, któ rego nie znoszę. K iedy usiadł yś m y na ś rodku sali peł nej rozw rzeszczanych dw u-, trzy- i czterolatkó w, zaczę ł a m nie w ypytyw ać. B ył a ciekaw a, co w czoraj robił am.

 

– W idział aś się z kim ś? – zaczę ł a z nadzieją w oczach. B ardzo m nie w zruszył a, napraw dę.

 

M ał o brakow ał o i pow iedział abym, ż e tak, bo przecież się w idział am, jednak ł atw iej był o skł am ać O dparł am, ż e był am na spotkaniu A A w W itney.

 

– A ch tak… – w ym ruczał a zaż enow ana, spuszczają c oczy i patrzą c na sw oją przyw ię dł ą sał atkę grecką. – C hyba nie w ytrzym ał aś. W pią tek.

 

– Tak – odpow iedział am i poczuł am się strasznie, bo m yś lę, ż e tylko jej zależ y na tym, ż ebym w ytrzeź w iał a. – To nie bę dzie ł atw y spacerek, C athy. N iem niej robię, co m ogę.


– Jeś li zajdzie taka potrzeba, no w iesz, ż eby ktoś z tobą poszedł …

 

– N ie na tym etapie. A le bardzo ci dzię kuję.

– To m oż e zajm iem y się czym ś razem? M oż e pó jdziem y na sił ow nię?

 

R oześ m iał am się, lecz kiedy zdał am sobie spraw ę, ż e m ó w i pow aż nie, odrzekł am, ż e się zastanow ię.

 

W ł aś nie w yszł a. Zadzw onił D am ien z w iadom oś cią, ż e już w ró cił od m atki, i natychm iast do niego pobiegł a. C hciał am jej coś pow iedzieć, spytać, dlaczego lecisz do niego, kiedy tylko zadzw oni? A le w m ojej sytuacji nie m am praw a udzielać sercow ych rad – ani sercow ych, ani ż adnych innych – zresztą i tak m am ochotę się napić. (M yś lę o tym, odką d pryszczaty kelner w Ż yrafie spytał nas, czy

nie m am y ochoty na kieliszek w ina, na co C athy stanow czo odparł a: „N ie, dzię kujem y”). W ię c
m acham jej na do w idzenia i drż ą c z w yczekiw ania, odpę dzam sł uszne m yś li. (N ie ró b tego, tak

dobrze ci idzie). W ł aś nie w kł adam buty, ż eby skoczyć do m onopolow ego, gdy dzw oni telefon. Tom To na pew no Tom. Szybko w yjm uję kom ó rkę z torebki, patrzę na ekran i serce w ali m i jak m ł otem.

 

– C ześ ć. – O dpow iada m i cisza, w ię c pytam: – W szystko w porzą dku? K ró tka pauza i Scottm ó w i:

 

– Tak. Jakoś się trzym am. D zw onię, ż eby podzię kow ać pani za w czoraj. Za to, ż e pani się odezw ał a.

 

– N ie m a za co. N ie m usiał pan…

– Przeszkadzam?

 

– N ie. Zupeł nie. – Znow u zapada cisza, w ię c pow tarzam: – Zupeł nie. C zy… C zy coś się stał o? R ozm aw iał pan z policją?

 

– B ył a tu dzisiaj policjantka od kontaktó w z rodziną – m ó w i, a m oje serce gw ał tow nie przyspiesza

 

– D etektyw R iley. W spom niał em jej o tym A bdicu. Zasugerow ał em, ż e w arto z nim pogadać.

 

– M ó w ił … M ó w ił jej pan, ż e rozm aw ialiś m y? – Zupeł nie zaschł o m i w ustach.

– N ie, nie m ó w ił em. Pom yś lał em, ż e m oż e… Sam nie w iem. Ż e lepiej bę dzie, jeś li dow ie się o nim ode m nie. Pow iedział em … To kł am stw o, w iem, ale pow iedział em, ż e dł ugo m yś lał em, chcą c sobie przypom nieć coś istotnego, i ż e m oż e w arto by porozm aw iać z jej terapeutą. Ż e niepokoił y m nie ł ą czą ce ich relacje.

Znow u m ogę oddychać.

– C o ona na to? – pytam.

– Ż e już z nim rozm aw iali, ale porozm aw iają jeszcze raz. D ł ugo w ypytyw ał a m nie, dlaczego nie w spom niał em o nim od razu. Jest jakaś taka… N ie w iem. N ie ufam jej. N iby pow inna trzym ać m oją stronę, a przez cał y czas m am w raż enie, ż e w ę szy, jakby pró bow ał a podstaw ić m i nogę.

To gł upie, ale jest m i m ił o, ż e on też jej nie lubi. K olejna rzecz, któ ra nas ł ą czy, kolejna nić, któ ra nas w ią ż e.

 

– Tak czy inaczej, chciał em pani podzię kow ać. Ż e pani przyszł a. B ył o m i… M oż e to dziw nie zabrzm i, ale dobrze był o pogadać z kim ś, kogo praw ie nie znam. Zaczą ł em chyba trzeź w iej m yś leć K iedy pani w yszł a, przypom niał o m i się, jak M egan w ró cił a do dom u po pierw szej rozm ow ie z tym terapeutą A bdikiem, jak w tedy w yglą dał a. B ył a w niej jakaś … lekkoś ć. – G ł oś no w ypuszcza pow ietrze. – Zresztą nie w iem, m oż e m i się tylko przyw idział o.

 

Tak jak w czoraj, m am w raż enie, ż e przestał ze m ną rozm aw iać, ż e po prostu m ó w i. Spraw dza m oje reakcje, co m i schlebia. C ieszę się, ż e m ogę m u się na coś przydać.

 

– Przez cał y dzień przeglą dał em jej rzeczy – cią gnie. – Znow u. Przedtem sześ ć razy przetrzą sną ł em nasz pokó j i cał y dom, szukają c jakiejś w skazó w ki, czegoś, co podpow iedział oby m i, doką d M egan m ogł a uciec. N ie w iem, m oż e szukał em czegoś od niego. A le niczego nie znalazł em A ni m ejli, ani listó w, niczego. C hciał em się z nim skontaktow ać, ale dzisiaj nie przyjm uje, a nie m ogę znaleź ć num eru jego kom ó rki.


– M yś li pan, ż e to dobry pom ysł? – pytam. – To znaczy nie są dzi pan, ż e lepiej zostaw ić to policji?

 

– N ie chcę m ó w ić tego na gł os, ale czuję, ż e oboje m yś lim y o tym sam ym: to niebezpieczny czł ow iek. A przynajm niej m oż e być niebezpieczny.

– N ie w iem, sam nie w iem. – W jego gł osie pobrzm iew a nutka rozpaczy, tak bolesna, ż e w rę cz nie
do w ytrzym ania, lecz nie um iem go pocieszyć. Sł yszę jego oddech, jest kró tki i szybki, jakby Scot

się czegoś bał. C hcę spytać, czy ktoś z nim jest, ale nie m ogę: ź le by to zabrzm iał o, zbytarogancko.

 

– W idział em dzisiaj pani był ego m ę ż a – m ó w i, a ja czuję, ż e jeż ą m i się w ł oski na rę kach.

– Tak?

 

– W yszedł em po gazety i spotkał em go na ulicy. Spytał, jak się czuję i czy są now e w iadom oś ci.

 

– Tak? – pow tarzam, bo tylko to potrafię pow iedzieć, bo um ykają m i w szystkie inne sł ow a. N ie chcę, ż eby rozm aw iał z Tom em. Tom w ie, ż e nie znam M egan. W ie, ż e w noc jej zniknię cia był am na B lenheim R oad.

 

– N ie w spom niał em o pani. N ie chciał em … N o w ie pani. N ie był em pew ny, czy pow inienem m ó w ić o naszym spotkaniu.

– Sł usznie. M ogł oby być niezrę cznie.

– W ł aś nie.

 

Zapada dł uga cisza. C zekam, aż zw olni m i serce. Jestem pew na, ż e Scottzaraz się rozł ą czy, ale nie.

 

– N apraw dę nigdy o m nie nie w spom inał a? – pyta.

– W spom inał a – m ó w ię – oczyw iś cie, ż e w spom inał a. To znaczy w sum ie rzadko rozm aw iał yś m y ale…

 

– A le był a pani u nas w dom u. M egan rzadko kogoś zaprasza. Jest bardzo zam knię ta w sobie chroni sw oją przestrzeń.

Szukam pow odu. Ż ał uję, ż e pow iedział am m u, ż e u niej był am.

– Przyszł am tylko poż yczyć ksią ż kę.

– N apraw dę? – N ie w ierzy m i. M egan nie lubi czytać. Przypom ina m i się ich dom: na pó ł kach nie

 

był o ksią ż ek. – C o m ó w ił a? O m nie.

– Ż e… ż e jest bardzo szczę ś liw a. To znaczy z panem. Zadow olona z w aszego zw ią zku. – M ó w ią c
to, zdaję sobie spraw ę, jak dziw nie to brzm i, ale poniew aż nie m ogę w chodzić w szczegó ł y, pró buję

się ratow ać. – Szczerze pow iedziaw szy, przeż yw ał am w m ał ż eń stw ie bardzo trudne chw ile, dlatego m yś lę, ż e chodził o jej gł ó w nie o kontrast i poró w nanie. K iedy o panu m ó w ił a, prom ieniał a jej tw arz

– C o za koszm arny frazes.

 

– N apraw dę? – C hyba tego nie sł yszy, lecz w jego gł osie pobrzm iew a tę skna nutka. – To m ił o. – R obi pauzę, oddycha szybko i pł ytko. – Strasznie… strasznie się pokł ó ciliś m y – cią gnie. – Tego w ieczoru, kiedy odeszł a. N ie m ogę znieś ć m yś li, ż e był a na m nie zł a, kiedy… – N ie koń czy zdania.

– Jestem pew na, ż e szybko jej przeszł o – m ó w ię. – M ał ż eń stw a się kł ó cą. K ł ó cą się cał y czas.

 

– A le w tedy był o strasznie, napraw dę strasznie i nie m ogę … N ie m ogę nikom u o tym pow iedzieć bo gdybym pow iedział, uznaliby, ż e to przeze m nie.

Zm ienia m u się gł os, jestteraz udrę czony, peł en poczucia w iny.

– N ie pam ię tam, jak to się zaczę ł o – m ó w i i od razu w iem, ż e kł am ie, ale m yś lę o w szystkich tych kł ó tniach, o któ rych zapom niał am, i gryzę się w ję zyk. – D aliś m y się ponieś ć em ocjom. B ył em … był em dla niej niedobry. Zachow ał em się jak ł ajdak. Jak ostatni ł ajdak. M egan się zdenerw ow ał a Poszł a na gó rę i spakow ał a do torby jakieś rzeczy. N ie w iem dokł adnie co, ale potem zauw aż ył em ż e nie m a jej szczoteczki do zę bó w, i w iedział em już, ż e nie zam ierza w racać do dom u. Zał oż ył em … pom yś lał em, ż e pojechał a do Tary. R az już u niej nocow ał a. Tylko jeden raz. N ie ż eby to się pow tarzał o. N aw et po nią nie pojechał em – cią gnie i znow u w yraź nie sł yszę, ż e nie rozm aw ia ze m ną, tylko się spow iada. Jest po jednej stronie konfesjonał u, ja po drugiej, niew idoczna i bez tw arzy



  

© helpiks.su При использовании или копировании материалов прямая ссылка на сайт обязательна.