Хелпикс

Главная

Контакты

Случайная статья





Piątek, 24 marca 1939



Obudził się ze strachem, bo przyś nił o mu się, ż e jakaś zakapturzona postać uprowadził a Piotrusia i Kasię. Wyraź nie widział, jak zniknę li w gę stej mgle zaś cielają cej miasto, i nie potrafił ich odnaleź ć.

Spojrzał na wiszą cy na ś cianie zegar i oprzytomniał. Dochodził a dziewią ta. Có rka od godziny był a w szkole, Anna udzielał a w aptece porad pacjentom, a Piotruś...

Pobiegł sprawdzić, co się dzieje z synem. Uspokoił się, gdy zobaczył go w pokoju dziecię cym, tarzają cego się na dywanie obok dokazują cej Magdy, pomocy domowej. Przywitał się z nimi i poprosił dziewczynę, by Boż e broń nie spuszczał a synka z oczu.

W kwadrans zrobił toaletę i zaszedł do kuchni. Zjadł kanapki z jajkiem, a potem nachylił się nad zlewem i jak za szczenię cych lat odkrę cił kran i napił się zimnej wody, parskają c jak koń. Zaplanował na dzisiaj odwiedziny u rodzicó w. Oboje w ostatnich latach podupadli na zdrowiu. Zwł aszcza matka potrzebował a stał ej opieki. Ojciec robił, co mó gł, lecz Jakub przekonał go w koń cu do zatrudnienia na pó ł etatu wykwalifikowanej pielę gniarki.

Przed wyjś ciem z domu jeszcze raz zajrzał do pokoju dziecię cego. Ucał ował Piotrusia i poprosił Magdę, by przekazał a Annie, ż e wró ci wieczorem. Potem wł oż ył nowiutki garnitur i pł aszcz. Poprawił przed lustrem jedwabny krawat w prą ż ki i nasuną ł na czoł o rondo kapelusza.

Czwarty dzień wiosny był posę pny. Wiatr szybko przesuwał chmury i zanosił o się na deszcz. Poż ał ował, ż e nie zabrał parasola. Tramwaj uciekł mu sprzed nosa, lecz na szczę ś cie znalazł a się wolna doroż ka. Jakub zamó wił kurs do centrum. Wysiadł na placu ś w. Ducha. Planował kupić przy Rynku mió d, szynkę i kruche ciasteczka waniliowe. Zapł acił za kurs, a gdy buda odjechał a, niespodziewanie poczuł na gł owie cię ż kie krople. Deszcz przybierał na sile, wię c ruszył biegiem w stronę katedry ł aciń skiej. Tam postanowił przeczekać ulewę.

Katedra był a peł na. Skoń czył a się poranna msza, ale nikt jeszcze nie wychodził. Jakub przystaną ł za ostatnim rzę dem ł aw.

Niespodziewanie z rozerwanej deszczowej chmury wpadł przez witraż snop ś wiatł a, oś wietlają c ukrzyż owane stopy Pana. Ktoś w nawie bocznej odkaszlną ł gł oś no, a potem ciszę przerwał y dwa niebiań skie gł osy. Ubrane na czarno kobiety, stoją ce przy marmurowym reliefie Katarzyny Jabł onowskiej, ś piewał y Stabat Mater. Dź wię ki jak niewidoczny bluszcz oplatał y ambonę, filary i wysokie, turkusowe sklepienie. Skrzypce i wiolonczela uderzył y gwał towną wibracją tonó w, aż Jakub poczuł ciarki na plecach.

Flammis ne urar succensus, per te, Virgo, sim defensus in die iudicii.

„Ogień mnie nie spali – przetł umaczył sobie w myś li. – Przez Ciebie, Dziewico, bę dę ocalony, w dniu Są du Ostatecznego”.

Stał za plecami chudej kobiety ubranej w beż ową garsonkę. Jej gł owę przykrywał toczek w takim samym kolorze, a spod niego spł ywał y na szyję pasemka siwych wł osó w. Obok niej siedział mł ody mę ż czyzna w eleganckiej popielatej marynarce z ró ż ań cem w rę ku. Miał podgolony kark i kształ tne, przylegają ce do gł owy uszy. Kobieta pochylił a się i niechcą cy strą cił a modlitewnik, któ ry spadł na posadzkę. Jakub szybko go podnió sł. Wtedy mę ż czyzna (najpewniej jej syn), obró cił się i dyskretnym uś miechem mu podzię kował.

Quando corpus morietur,

fac ut anima donetur

Paradisi gló ria. Amen.

Ś piew umilkł, lecz wierni wcią ż siedzieli nieporuszeni, a potem jak przebudzeni z letargu, szurają c nogami, wyszli na plac Kapitulny. Akurat deszcz przestał padać i nieś miał o zaś wiecił o sł oń ce. Jakub ruszył po mokrym bruku na Rynek po wiktuał y.

Dochodził a jedenasta, gdy z zakupami wspinał się na drugie pię tro kamienicy Pod Kozą na Kazimierza Wielkiego. Ojciec otworzył drzwi i aż sykną ł na jego widok, ledwie powstrzymują c się od wymó wek. Jakub nie przeją ł się zbytnio tym chł odnym przyję ciem. Wył adował w kuchni przyniesione produkty i poszedł do sypialni zobaczyć matkę.

Znowu go nie poznał a. Pogrą ż ona w swym urojonym ś wiecie, mruczą c jaką ś piosenkę, wydzierał a z szarego papieru ł abę dzie, a moż e to był y gę si. Podł oga wokó ł wó zka zaś cielona był a grubą warstwą papierowych ptakó w. Zostawili ją samą i wró cili do kuchni.

Ojciec nastawił na kuchence wodę na herbatę.

– Kiedy przyjdzie pielę gniarka?

– Wyszł a przed tobą! – sarkną ł ojciec.

– Co powiedział a?

– Nic. A co miał a powiedzieć, ż e czekamy z matką na ś mierć?

Jakub kolejny raz obejrzał bogoojczyź niane pamią tki ojca. Akwarelkę Szarż a pod Somosierrą namalowaną przez Jerzego Kossaka i portret Pił sudskiego z dł oń mi opartymi na rę kojeś ci szabli. Potem posrebrzany ryngraf z powstania styczniowego i Album Legionó w Polskich, któ ry ojciec dostał od kolegó w na zakoń czenie sł uż by wojskowej. Drugą ś cianę zdobił y pawie pió ra, wenecka maska i wypł owiał e plakaty teatralne, któ re od lat gromadził a matka. Najważ niejszy z operetki Offenbacha Pię kna Helena z datą 9 paź dziernika 1903 roku. Spektakl rozpoczynał się o godzinie sió dmej wieczorem. Jakub nigdy się nie dowiedział, dlaczego ó w plakat był dla niej taki waż ny.

Chciał zapytać go o tę datę, gdy nagle usł yszeli hał as z sypialni. Obaj rzucili się do drzwi. Matka leż ał a obok przewró conego wó zka i nieporadnie pró bował a wstać. Na szczę ś cie nic się jej nie stał o. Jakub podnió sł ją, a ojciec postawił wó zek. Okryli ją troskliwie pledem, a na stopy wł oż yli filcowe meszty.

Ojciec podał jej herbatę i maś lane ciasteczka na talerzyku, a Jakub opowiedział o wnukach. Chyba coś rozumiał a, bo leniwie otwierał a oczy i uś miechał a się anielsko. Mó wił a coś do siebie. Powtarzał a jedno sł owo: „Anioł ”, a moż e to był o „Anna”?

Kwadrans na drugą Jakub poż egnał się z rodzicami. Powiedział, ż e się postara zajrzeć nastę pnego dnia, choć sam nie bardzo wierzył w tę obietnicę.

Deszcz przestał padać, gdy wysiadł z tramwaju przy Pilichowskiej. Kiedy pasaż erowie odeszli, podnió sł z mię dzytorza kamyk i schował go do kieszeni spodni.

Szedł wzdł uż ż eliwnego ogrodzenia, aż do Zł otej. Miną ł bramę cmentarną, budynek administracji i dom przedpogrzebowy. Patrzył na macewy pokryte hebrajskimi napisami. Dekorował y je reliefy upamię tniają ce imiona zmarł ych i pracę, jaką wykonywali za ż ycia.

Już z daleka dostrzegł zgromadzony na wzgó rzu tł um. Dotarł tam w kilka minut i jak inni staną ł niedaleko wykopu. Niespodziewanie chmury się rozstą pił y, wyjrzał o sł oń ce i nad Kleparowem pokazał a się podwó jna tę cza.

W ciepł ych promieniach sł onecznych grzał o się na marach uł oż one w prostej sosnowej trumnie bez wieka ciał o krawca Aarona Lillego. Zawinię te był o w cał un i wyglą dał o niczym olbrzymi kokon, z któ rego ma się wykluć monstrualna poczwarka.

Stern się rozejrzał. Z jego lewej strony stał Szymon Auerbach, dozorca. W eleganckim garniturze ze zł otą dewizką wyglą dał jak milioner. Z prawej przystaną ł Halewi w swoim podniszczonym garniturze. Obracał w chudych palcach czarny kamyk i bujał się w takt recytowanej przez rabina modlitwy. Kiedy zobaczył Sterna, uś miechną ł się cierpko. Za nim krył a się cycata kobieta o grubej, wywinię tej dolnej wardze. Jej gł owę okrywał a biał a chusta. Wyraź nie unikał a wzroku redaktora. To wł aś nie ona zachę cał a zebranych, by natychmiast powiesili wstrę tnego goja dla wyró wnania rachunkó w. Przy niej prę ż ył się policjant z posterunku przy Kurkowej, w asyś cie ryż ego tajniaka wbitego w czarny garnitur. Co oznaczał a obecnoś ć stró ż ó w prawa? Chyba nie przyszli tu po to, by oddać wisielcowi ostatnią przysł ugę.

Jakub zbliż ył się do Samuela i w milczeniu uś cisną ł mu rę kę. Miał dziwne wraż enie, ż e rozpoznaje na ż ał obnikach ubrania, któ re wyszł y spod igł y Szczę ś ciarza. A im dł uż ej się przypatrywał, tym bardziej był pewny, ż e wł oż yli je umyś lnie, by oddać zmarł emu cześ ć.

Kiedy rabin zakoń czył ś piew, Halewi się gną ł do kieszeni, by odczytać spisaną na kartce mowę pogrzebową. Był mocno zdenerwowany, bo zaję ty przygotowaniem do pogrzebu, zapomniał jej. Teraz pró bował naprę dce przypomnieć sobie napisany tekst, lecz jego myś li był y nieposł uszne.

Przemowa był a wygł oszona w jidysz. Z pojedynczych sł ó w Stern się domyś lił, ż e Halewi mó wi o Bogu, któ ry kazał jednego dnia spoczą ć nieszczę ś nikowi w dobrym miejscu.

A im bardziej mó wca się starał, tym bardziej jego opowieś ć pię kniał a, jakby za ż ycia Szczę ś ciarz był ś wię tym.

Stoją cy obok Sterna Hillel tł umaczył mu najważ niejsze zdania. Mosze opisał ż ycie Aarona Lillego. Wspomniał o ojcu, genialnym siodlarzu, i matce, któ ra zajmował a się wyrobem cudnych peruk na mą dre gł owy. Mó wił o przeciwnoś ciach losu i o ogromnym poś wię ceniu, jakie krawiec wł oż ył w prowadzenie domu i wychowanie Lei. Zaznaczył, ż e szlachetny Lille troszczył się takż e o rozwó j jej kariery muzycznej. Dodał, ż e gdyby nie zł y los, tań czył aby lepiej niż Isadora Duncan.

W tym momencie rabin nerwowym krokiem zbliż ył się do niego i wyszeptał mu coś do ucha. Halewi kiwną ł gł ową, po czym nabrał powietrza do pł uc i zakoń czył: „Opadł sznur, zerwana został a wię ź ”. Jego sł owa zabrzmiał y niemal jak szyderstwo, takż e dla Samuela, któ ry po cichu przetł umaczył Jakubowi tę starą ż ydowską sentencję.

Halewi szybko ustą pił miejsca rabinowi, któ ry donoś nie odmó wił kadisz. Kiedy przebrzmiał y sł owa modlitwy, czł onkowie bractwa pogrzebowego, Chewra Kadisza, odkryli kaptur zakrywają cy gł owę i szyję zmarł ego, by zebrani mogli jeszcze raz go zobaczyć.

Szczę ś ciarz wyglą dał dostojnie. Miał podkrą ż one oczy, posiwiał ą brodę na policzkach i rude wł osy, spł ywają ce na szyję. Podcią gnię ty nienaturalnie wysoko koł nierz biał ej koszuli skutecznie zakrywał wisielczą bruzdę.

Wkró tce czł onkowie bractwa pogrzebowego nacią gnę li kaptur na gł owę zmarł ego i przenieś li ciał o z otwartej trumny do oszalowanej deskami jamy. Rozległ o się ogł uszają ce zawodzenie pł aczek. Teraz na ustach krawca uł oż ona został a mał a deseczka, a na niej ż elazna kł ó dka, zamykają ca jego usta na wiecznoś ć. Na ten znak ż ał obnicy ustawili się w kolejkę, by zasypać ciał o ziemią. Ludzie zmieniali się przy rydlu, unikają c poś piechu zgodnie z ceremonią. Każ dy chciał oddać zmarł emu ostatnią przysł ugę. Sł ychać był o gł oś ne wzdychania i posapywania.

Stern wyją ł z kieszeni spodni swó j kamyk z torowiska tramwajowego i poł oż ył go na uklepanej ziemi. Na ś wież o usypanym grobie wyró sł wkró tce kamienny kopczyk.

Sł oń ce zaszł o za chmury i znowu zbierał o się na deszcz, gdy Stern z Hillelem wyszli z cmentarza na Pilichowską.

– Co o tym są dzisz? – zapytał Stern.

– Za wcześ nie, panie redaktorze, na wyroki. Wpadnij do mnie jutro po poł udniu, moż e znajdę odpowiedź na twoje wą tpliwoś ci?

Poż egnali się przy Janowskiej. Hillel poszedł do rabina, Stern zaś w stronę przystanku tramwajowego.

Musiał zajś ć do redakcji, by dokoń czyć artykuł i dowiedzieć się, co Wilga de Brie ustalił a nowego w sprawie zaginię cia mał ej. Nie zastał jej jednak w pokoju redakcyjnym. Na jego biurku leż ał a kartka wyrwana z notatnika z lakonicznym: „Porozmawiamy w poniedział ek, pozdrawiam, WdB”.

Jakub siadł za maszyną i w kilkanaś cie minut opisał uroczystoś ć pogrzebową, któ rej był ś wiadkiem. Nie wymieniał nazwisk. Zaznaczył tylko, ż e opiekun mał ej, krawiec mieszkają cy na Krakidał ach, przy Smoczej, odebrał sobie ż ycie z rozpaczy. Nie omieszkał podkreś lić, ż e sprawą wcią ż interesuje się policja i ż e jej funkcjonariusze dyskretnie obserwowali uroczystoś ć pogrzebową.

Na koń cu tekstu wpló tł dane z policji, któ re miał y przyprawić czytelnika o zawró t gł owy: „Czy zadajemy sobie pytanie – napisał – ile dzieci zaginę ł o w ostatnim roku we Lwowie? Z pewnoś cią nie, a to przecież przeraż ają ca statystyka! W cią gu roku pię ciu chł opcó w i sześ ć dziewczynek w wieku od siedmiu miesię cy do dwunastu lat nie wró cił o do domu. Co się z nimi stał o? Dlaczego nie cieszą swoich rodzicó w ś miechem? Policja odnalazł a dotą d ciał a dwó ch chł opcó w. A inni? Ich ś mierć mogł a być dzieł em przypadku, ale też nie musiał a. Adaś K. ledwie trzysta metró w od domu wpadł do studzienki burzowej i po miesią cu wycią gną ł go stamtą d pracownik z zakł adu kanalizacji. Ciał o drugiego, siedmioletniego Krzysia W., został o przypadkowo odkryte przez zakochaną parę, szukają cą ustronnego miejsca w lasku na Pohulance. Chł opczyk zaklinował się mię dzy gał ę ziami buka, tak nieszczę ś liwie, ż e zmiaż dż ył y mu gardł o i nie mó gł zawoł ać pomocy. Czy ktoś mu w tym dopomó gł? ”.

Po tym zdaniu Stern wzdrygną ł się. Kilka razy przechodził z Anną i dzieć mi obok zasuszonego i rozszarpanego przez ptaki nieszczę ś liwca i ani razu nie przyszł o mu do gł owy, by zboczyć ze ś cież ki i wspią ć się na skarpę przy strumieniu. Tak jak policja zastanawiał się, czy ktoś pomó gł dwó m malcom zejś ć z tego ś wiata. Pamię tał, w jak niebezpieczne zabawy się bawił, gdy był krną brnym dzieckiem. Kopał tunele w ziemi, w któ rych mó gł być pogrzebany ż ywcem. Wchodził w tartaku mię dzy potę ż ne bale, któ re mogł y go przerobić na miazgę. Przebiegał przed rozpę dzonym pocią giem, ocierają c się o ś mierć i liczą c na poklask takich samych jak on mał ych ryzykantó w.

Lecz co się naprawdę stał o z pozostał ymi zaginionymi dzieć mi? Przecież nie rozpł ynę ł y się w powietrzu. Czy ich rodzice mieli wcią ż czekać, aż w wyjaś nieniu zagadki pomoż e szczę ś liwy przypadek? W lutym liczba ludnoś ci cywilnej we Lwowie przekroczył a trzysta osiemnaś cie tysię cy. Magistrat podawał, ż e w tym miesią cu zmarł o i urodził o się trzysta czterdzieś ci osó b. Tę statystykę zakł ó cali zaginieni.

Ponownie wró cił do artykuł u i dodał, ż e pod koniec uroczystoś ci deszczowe chmury się rozstą pił y i nad Kleparowem ukazał a się wspaniał a podwó jna tę cza.

Zadowolony z dopisku zabrał kartkę i ruszył do sekretariatu, lecz niespodziewanie spotkał na pó ł pię trze Halewiego. Przywitał się z nim i przeprosił go na chwilę. Zanió sł tekst Kazi (któ ra aż gwizdnę ł a z zachwytu, widzą c Sterna w elegancko skrojonym garniturze), a potem zaprosił goś cia do pokoju.

Mosze z wielką atencją rozglą dał się po dziennikarskich wł oś ciach. Ciekawił o go wszystko. Maszyny do pisania, a takż e stoją ce w szafie roczniki, sł owniki i encyklopedie. Przyglą dał się też powieszonej na ś cianie mapie Lwowa i korkowej tablicy, do któ rej Wilga i Jakub przypinali szpaneglami waż ne wycinki z gazet. Nie ominą ł pokreś lonego kalendarza z wykrzyknikami, kó ł kami i strzał kami oznaczają cymi daty narad i spotkań.

– Przykro mi, ale nie mam tego zeszytu, o któ ry pan prosił – powiedział, czerwienią c się jak sztubak. – Nie był o okazji, by go odebrać, ale wymyś lił em rozwią zanie awaryjne. Postaram się wywabić Auerbacha z domu, jeś li zechce pan pofatygować się osobiś cie na Smoczą. Uprzedzę pana o tym telefonicznie – dodał, biorą c bez pytania leż ą cą na biurku wizytó wkę. – Moż e jutro przed poł udniem?

Stern przytakną ł niechę tnie.

– Mamy szabat – kalkulował po cichu Mosze – ale, o ile znam Auerbacha, na pewno zechce... – Nie dokoń czył i spojrzał uważ nie na redaktora.

Jakub zaproponował kawę.

– Co do kawy, to owszem, owszem, jeś li moja skromna osoba nie sprawia panu kł opotu.

Stern nalał wodę do elektrycznego czajnika i podł ą czył go do prą du.

– Obiecał em opowiedzieć panu o pewnym zdarzeniu – zaczą ł z respektem goś ć, skubią c bró dkę, jakby tam krył y się jego mą droś ci. – Zastanawiam się, jak zaczą ć, bo to nieprawdopodobna historia.

Stern nieporuszony czekał na rewelacje.

– On tam ze mną był!

– Kto, panie Halewi?

– No, Aaron Lille!

– Gdzie?

– W czternastym roku w austriackim wojsku.

– O czym pan teraz mó wi? – Stern wskazał goś ciowi krzesł o przy biurku Wilgi.

– Staram się powiedzieć o pewnym zdarzeniu, ale pan cią gle mi przerywa. To wł aś nie on był wtedy odpowiedzialny za tę egzekucję – powiedział, bawią c się porcelanowym sł onikiem Wilgi.

– Jaką znowu egzekucję?

– Mó wił em już, ale pewnie nie zwracał pan uwagi, gdy – za przeproszeniem – leż ał pan u krawca jak zarzynane prosię. Gdy był em we wojsku, w 90. Puł ku Piechoty, za Franciszka Jó zefa, to zł apali dezertera. To był wysoki i przystojny chł op. Szeroki w barach, czarny, z doł eczkiem w brodzie. Zrobił o mi się go ż al. A wie pan dlaczego? Bo gefrejter wyrwał się na kilka dni do Lwowa zobaczyć swoje dziecko. Jego ż ona miał a wł aś nie urodzić, wię c chł op myś lał, ż e mu się uda. No, ale spotkał go paskudny pech, bo kiedy wracał od Ropicy Gó rnej, straż e go nie poznał y i ogł osił y alarm bojowy. Odpalili rakiety, w obozie zrobił o się widno jak w dzień. Wojskowy są d się nie patyczkował. Po niecał ej godzinie gotowy był wyrok. Ustawili nas o ś wicie nad potokiem. Pamię tam, jak od drugiego brzegu nachodził a na polanę mgł a i okropnie grabiał y mi palce. Dobosz grał na werblach, raz‑ dwa‑ trzy i raz‑ dwa‑ trzy, a oberlejtnant z cygaretką w zę bach przechadzał się przed nami wte i wewte, wewte i wte. Wyzywał nas od ś mierdzą cych tchó rzy. Dawał na zachę tę dwa dni urlopu, lecz nikt nie chciał wyjś ć z szeregu, by posł ać kolegę na tamten ś wiat. Wtedy pan oberlejtnant zmienił taktykę. Powiedział, ż e skoro jest dziś pię tnasty, to zgodnie z datą wyznaczy pię tnastego. I zaczę ł o się odliczanie. Pewnie pan nie uwierzy, gdy powiem, ż e wypadł o na mnie! Był bym katem swojego kolegi, panie redaktorze, gdyby ktoś nie zgł osił się za mnie na ochotnika.

– Kto?

Mę ż czyzna spojrzał tę po na Sterna.

– Aaron Lille, Szczę ś ciarz.

– Chce pan powiedzieć...

– Nu, nie przesł yszał się pan. To wł aś nie Szczę ś ciarz zał oż ył mu na szyję stryczek i kopną ł skrzynkę po granatach, na któ rej stał uciekinier. Pó ź niej wiele razy pytał em go, dlaczego to za mnie zrobił. Odpowiadał mi niezmiennie: to darmowa fatyga. Znowu pan mi nie wierzy?

– Ależ wierzę, wierzę! – Jakub wyją ł z szuflady biurka puszkę z arabiką. – Mam

 

do pana jedno proste pytanie – rzucił, wsypują c ł yż eczką pachną cą kawę do filiż anek.

– Chodzi panu o egzekucję?

– Chodzi mi o zeszyt krawca. Czy domyś la się pan, kto po jego ś mierci wertował te zapiski? Przypuszczalnie nie ma to dla sprawy ż adnego znaczenia, ale... Z zeszytu wyrwano kartkę.

– Pań ski niezawodny instynkt ł owiecki podpowiada, ż e to coś waż nego? – dokoń czył Halewi kpią co. – Cał y Lwó w wie, ż e Szczę ś ciarz był gł uchy. Lille zostawiał drzwi otwarte. Każ dy mó gł wejś ć do jego pracowni i wyrwać jaką ś zakichaną kartkę. Moż e ktoś zalegał z opł atą i skorzystał z okazji, by się pozbyć dł ugu? Ż ał uję, ale w tej sprawie niewiele mogę panu pomó c – zaskrzeczał Halewi, odbierają c z rą k Sterna cukiernicę. – Ale, ale... – odmierzył jedną ł yż eczkę – moż e coś wpadnie mi do gł owy, gdy zechce mnie pan zaprosić kiedyś na obiad.

Teraz Stern zaś miał się gł oś no.

– Umowa stoi!

– Ha! Był bym zapomniał, a przecież mam dla pana jeszcze coś. – Halewi się gną ł za pazuchę i wyją ł mał e kartonowe pudeł ko.

– Co to jest?

– Sam chciał bym wiedzieć! – odparł Mosze, sypią c do filiż anki czwartą ł yż eczkę cukru. – To są jakieś negatywy. Przed tygodniem krawiec poprosił mnie, by zrobić odbitki, ale, tfu, tfu, przepraszam za sł owo – zł apał się wymownie za usta – na ś mierć o nich zapomniał em.

Jakub schował pudeł ko do biurka.

– Tak wię c ostatnią osobą, któ ra widział a mał ą Falkó wnę ż ywą, był Aaron Lille? – zapytał Jakub.

– No i dozorca Auerbach – odrzekł goś ć, patrzą c z zainteresowaniem na wiszą cy na ś cianie plan Horbaya z wbitymi szpilkami, oznaczają cymi waż ne miejsca.

– Kompan do szklanki?

– To wyją tkowo celne okreś lenie, panie Stern – podchwycił Halewi i z przymknię tymi oczami przeł kną ł kolejny ł yk aromatycznego naparu.

– Czy mó gł by mi pan podać swó j adres, na wszelki wypadek, gdybym chciał się z panem spotkać?

Halewi wystraszony poderwał się nerwowo i spiorunował redaktora wzrokiem.

– To zbyteczne, gdy bę dzie trzeba, sam pana znajdę.

Z Szewczenki wszedł w Kochanowskiego, zastanawiają c się nad przesadną reakcją Halewiego. Miną ł przystanek, z któ rego niebieski tramwaj linii Ł D odjechał był w stronę ś w. Piotra i wł aś nie skrę cał na Pohulankę, gdy jego uwagę przykuł niezwykł y widok.

Mię dzy stalowymi szynami, niedaleko peronu tramwajowego dreptał dostojnie olbrzymi kruk. Ptak obró cił się jak ż oł nierz na warcie. Z grubego zaciś nię tego dzioba zwisał a mysia gł owa i ogon podobny do sznurka.

Kruk, mienią cy się w sł oń cu czernią i granatem, podskoczył wesoł o, wypluł zdobycz i docisną ł ją pazurem do granitowej kostki. Teraz już mó gł spokojnie wydziobywać smakowite mysie wnę trznoś ci, od czasu do czasu patrzą c na natrę tnego czł owieka.

Jakub zrobił w kierunku ptaka dwa kroki, lecz ten, znają c jego moż liwoś ci, nawet nie zareagował. Stern wykonał kolejne dwa ruchy, w odpowiedzi ś cierwojad odfruną ł ze swym trofeum kilka metró w dalej. W tym momencie pojawił się nowy obserwator: ciemnowł osy gimnazjalista w granatowym uniformie. On takż e był zainteresowany niezwykł ą scenką. Staną ł przy Sternie i czekał na rozwó j wydarzeń.

Kruk precyzyjnie uderzył dziobem w pokryte sierś cią truchł o. Ruchliwy ł eb odgią ł się i wyszarpane mię so znikł o w ptasim gardle. Jeszcze kilka razy czarny szpikulec celował w szczą tki gryzonia. Na koniec kruk się otrzepał i wesoł o podskoczył, jakby w tań cu.

– To bardzo mą dry ptak – powiedział chł opak szeptem.

– Ską d wiesz? – zapytał tak samo cicho Stern.

– Pan od przyrody mó wił, ż e kruk zabija, kiedy musi. Nie tak jak ludzi, proszy pana.

Ptak się rozejrzał, a upewniwszy się, ż e nie zostawił pysznych resztek, odleciał w stronę Filipó wki. Nad wą doł ami poroś nię tymi buczyną zakrakał gł oś no, mocno uderzają c skrzydł ami.

Podekscytowany uczniak szedł jeszcze za Sternem na Pohulankę i opowiadał o swoim panu od przyrody, któ ry przeprowadzał w szkole niesamowite doś wiadczenia.

Po obiedzie kopał ogró dek, przypominają c sobie sł owa Halewiego. Potem zajrzał do pokoju Kasi.

Có rka pochylona nad biurkiem zawzię cie wcierał a mię kki grafit w kartkę, pod któ rą leż ał zdję ty ze ś ciany korytarza ryngraf. Na ś rodku strony w zeszycie do religii pojawił a się Matka Boska na maleń kiej tarczy w kształ cie serca, z któ rego rozchodził y się promienie.

I w tym momencie przypomniał sobie tekst, któ ry pod koniec czerwca zamieś cił a w „Kurierze” szefowa dział u kulturalnego, Halinka Badurek. Opisał a w nim nadzwyczajne umieję tnoś ci Rafał a Schermanna, polskiego psychografologa i jasnowidza, któ ry z jednego podpisu zdoł ał wyczytać wiek, wykształ cenie, a nawet charakter podejrzanego. Niewiarygodne był o to, ż e potrafił opisać chó d, a nawet to, jak przestę pca się ubiera. Poddany wielu eksperymentom naukowym zawsze udowadniał niedowiarkom, ż e nie jest hochsztaplerem.

W gł owie Jakuba rysował się plan. Sprawa, któ ra do tej pory tkwił a w martwym punkcie, mogł a ruszyć z miejsca, gdyby choć w niewielkim stopniu potrafił posł uż yć się metodą Schermanna. Wpierw musiał jednak udać się na Smoczą i wycyganić ó w cholerny zeszyt, w któ rym krawiec odnotowywał wizyty swoich klientó w. W tym przedsię wzię ciu obiecał mu dopomó c Mosze Halewi.

Nie spał. Leż ał przy Annie z zamknię tymi oczami, zastanawiają c się nad pewnym rozwią zaniem. Wkró tce przyszł o olś nienie i wiedział już, jak należ ał o „to” zrobić. Pomyś lał, ż e nie był o to aż tak trudne, jeś li Lille był (a był ) pijany. Wystarczył o zwią zać z tył u rę ce krawca, powiesić go, a potem rozwią zać linkę i schować do kieszeni. Banalnie proste. A przecież był jeszcze inny sposó b, przy zał oż eniu, ż e stary ze strachu sam wlazł by na stoł ek i nał oż ył pę tlę na szyję. Do tego był oby nieodzowne ostre narzę dzie. Najlepiej nó ż albo brzytwa, choć wielkie noż yce krawieckie, któ re widział w pracowni, bez wą tpienia też mogł y się przydać. Moż e wł aś nie taki scenariusz wymyś lił i zrealizował reż yser ostatnich minut ż ycia Szczę ś ciarza, zastanawiał się Stern. Ś lady? Jakie tam znowu ś lady! Najwyż ej otarcia na przegubach i kilka siniakó w, któ re pijak mó gł sobie sam zafundować. Nie dawał a mu tylko spokoju fotografia Lei, leż ą ca pod stopami wisielca. Ską d się tam wzię ł a? I dlaczego leż ał a wł aś nie tam? Przypadek? Nie wierzył w przypadki. Wię c co? A moż e ó w ktoś (jeś li naprawdę istniał ) wymyś lił coś wyją tkowo perfidnego. Coś, co by go w peł ni zadowalał o, podczas gdy sama ś mierć nie dawał a takiej satysfakcji: kazał staremu zabrać na ostatnią drogę obraz przybranej có reczki.

Zadowolony, ż e w koń cu znalazł rozwią zanie, Jakub przytulił się do Anny i, sł uchają c monotonnego tykania zegara, zasną ł gł ę boko.

 

 



  

© helpiks.su При использовании или копировании материалов прямая ссылка на сайт обязательна.