|
|||
Pamięci Józefa Krzeptowskiego 4 страницаNie mylił się. Po godzinie marszu znaleź li się nagle na skraju lasu. W dole leż ał a wieś. Wzdł uż rozległ ej doliny cią gnę ł a się droga, a po jej obu stronach, nieregularnie rozrzucone, stał y w kę pach drzew domy. Spoś ró d lś nią cych jeszcze zorzą dachó w jak biał y stalaktyt wystrzelał a smukł a wież a koś cioł a. Zatrzymali się. Bukowy z uś miechem przyglą dał się krajobrazowi. Był o w nim coś dziwnie swojskiego, przywoł ują cego wspomnienia z wł asnych stron. Wieś budził a się do ż ycia. Nad domami snuł y się dymy; sł ychać był o porykiwanie kró w, podzwanianie pustych wiader, poszczekiwanie psó w. Spoza opł otkó w wyszł a dziewczyna w czerwonym sweterku. Gnał a przed sobą sznur rozgę ganych gę si; z krytego gontem dachu zerwał o się nagle stado goł ę bi, wzbił o się ponad kę py drzew i niewidzialnym ś ciegiem spię ł o korony drzew z mglistym bł ę kitem nieba. Na zagorzał ym zboczu pod lasem zazbyrkał y dzwonki; stado owiec jak obł oczek sunę ł o wolno po spł owiał ych trawach, a kudł aty owczarek uwijał się w kł ę bowisku, zaganiają c oporne zwierzę ta. Dalej, pod lasem, kobiety kopał y ziemniaki; jak barwne plamy przesuwał y się ich postacie na ochrowym tle ziemi, a wszystko w miedzianorudej ramie czerwienieją cych bukó w i pod czystym już niebem jesiennego poranka. Z zadumy wyrwał go Wichniewicz. - Musimy odszukać Tabora - powiedział cicho. Bukowy ockną ł się. - Tak... ale lepiej bę dzie, jeż eli ja tam sam pó jdę. Ty czekaj tu na mnie. - Dlaczego? - zdziwił się Wichniewicz. - Bo nie znasz sł owackiego - osadził go Ję drek. - Czekaj tu na mnie, a jakby coś się stał o, to wracaj tą samą drogą. - Skiną ł mu rę ką i szybkim krokiem zaczą ł zbiegać wzdł uż kamienistej miedzy. Po drodze przypomniał sobie sł owa Palinkasa: " Karczma jest na skraju wsi... Trzeba miną ć kę pę jaworó w, potem biał ą kapliczkę, a potem trzeci dom... " Wszystko się zgadzał o. Kiedy doszedł do drogi i miną ł olszynowy zagajnik zobaczył przed sobą trzy stare jawory w pysznej szacie ż ó ł knieją cych liś ci, a dalej biał ą kapliczkę. Przy kapliczce miną ł chł opa jadą cego pustym wozem. Pozdrowił go gł oś no i wesoł o po sł owacku. Chł op odmrukną ł tylko, ale Bukowy był zadowolony z tej pró by. Woź nica nie objawiał bowiem ani zdziwienia, ani zainteresowania przechodniem. Za kapliczką droga ginę ł a w cieniu jesionó w, a wś ró d pni czernił y się spalone sł oń cem ś ciany pierwszych zabudowań. Bukowy szedł już coraz pewniej; pozbył się uczucia lę ku i zakł opotania, doznawał nawet pewnego zadowolenia. Lubił ryzykować. Trzeci dom był okazalszy, a od strony drogi jaś niał ś wież ymi deskami dobudowanej niedawno werandy. Bukowy bez wahania wszedł na werandę. Za uchylonymi drzwiami zobaczył poł yskują cy mosią dzem bufet, a za nim tę gawą kobietę. Mył a w zlewie kufle i szklanki. Ruszył w jej stronę, a gdy miną ł drzwi, ką cikiem oka spostrzegł w rogu przy zastawionym butelkami stole kilku mę ż czyzn. Z wyglą du i ubioru przypominali drwali, tylko jeden z nich miał na sobie nowy mundur leś niczego, a obok na ł awce leż ał myś liwski kapelusz z borsuczą kitą. Na widok Bukowego mę ż czyź ni zamilkli, unieś li oczy znad stoł u i peł nymi zaciekawienia spojrzeniami odprowadzili go aż do bufetu. - Dzień dobry! - Bukowy przywitał kobietę po sł owacku. - Macie piwo? Obrzucił a go nieufnym wzrokiem. - Ciemne czy jasne? - Jasne. Bez sł owa podeszł a do kurka. Po chwili do kufla potoczył a się z sykiem piana. Bukowy stał i czuł, jak roś nie w nim napię cie. Był o cicho. Mę ż czyź ni tę pawo przyglą dali mu się. Nie widział ich, lecz na plecach niemal fizycznie wyczuwał ich spojrzenia. Zdawał o mu się, ż e dł uż ej nie wytrzyma, lecz w tej chwili kobieta z rozmachem postawił a przed nim kufel. Zanurzył w chł odnej pianie spieczone wargi i nagle doznał uczucia ulgi. Wypił piwo duszkiem. - Dobre macie piwo... - Preszowskie. - To poproszę jeszcze jedno. Gdy kobieta toczył a drugie piwo, zagadną ł już spokojniej: - A gospodarz w domu? Znowu obrzucił a go nieufnym, nieco ję dzowatym spojrzeniem, lecz wnet odwró cił a się ku uchylonym drzwiom, za któ rymi widać był o pę kate beczki wina, i zawoł ał a: - Frano... Frano, ktoś do ciebie. Po chwili z ciemnej sieni wytoczył się tę gi, szpakowaty mę ż czyzna; ze spoconą i nalaną twarzą. Rę kawy koszuli miał odwinię te, a na osypanym gę sto wł osem przedramieniu widniał tatuaż. - A co? - zapytał ś widrują c przybysza mał ymi, bystrymi oczami. Bukowy przechylił się nieco przez ladę. - Ja od Istvana Palinkasa z Koszyc - powiedział cicho. Oczy Tabora nagle przygasł y, a nalana twarz stę ż ał a. - A wy ską d? - zapytał przecią gle. Jego ostrzegawcze spojrzenie poszybował o w stronę siedzą cych pod oknem drwali. - Moż e z Horehronia? - Nie... ja Spisak - odparł niepewnie. - A mó wicie jak horehroń cy. Bukowy poczuł się nagle nieswojo. Spodziewał się, ż e Tabor przyjmie go przychylnie. Tymczasem zaczynał go indagować. Rzucił wię c zuchwale: - Macie pozdrowienia od Palinkasa. Tabor sykną ł i nagle jego twarz aż po zawinię tą szyję oblał purpurowy rumieniec. - Mó wicie, ż e jesteś cie ze Spiszu... Ale ską d? - zapytał już gł oś no, jak gdyby chciał, by go usł yszeli siedzą cy pod oknem ludzie. - Ze Spiskiej Biał ej - odparł wyzywają co. W tej samej chwili usł yszał, ż e za nim ktoś podnosi się od stolika. Na twarzy Tabora zobaczył przeraż enie. Odwró cił się. Zbliż ał się ku niemu mę ż czyzna w zielonym mundurze leś niczego. - Ze Spiskiej Biał ej?... - powiedział tamten, wpatrują c się dociekliwie. Bukowy widział jego pł aską, osypaną jasnym zarostem twarz i mę tne od alkoholu, niebieskie oczy. Cofną ł się, lecz leś niczy przytrzymał go za rę kaw. - Ze Spiskiej Biał ej? - powtó rzył. - A dlaczego powoł ywaliś cie się na Palinkasa? - Palinkasa? - odparł Bukowy ostro. - Toś cie się przesł yszeli. - O, nie, bracie - szarpną ł go tamten. - Dobrze sł yszał em... Palinkas... Bukowy zrozumiał, ż e palną ł straszne gł upstwo, a wł aś ciwie od samego wejś cia do tej karczmy popeł nia bł ą d za bł ę dem. Zbytnio sobie zaufał, nie zachował ostroż noś ci, a teraz znalazł się w niebezpieczeń stwie. Był jednak na tyle rozsą dny, ż e ogarną ł leś niczego ostrym, ś miał ym spojrzeniem i stanowczo odtrą cił jego rę kę. - A wł aś ciwie, czego ode mnie chcecie? Tamten zmruż ył mę tnawe oczy. - Ja?... Czego?... A czego wy od Palinkasa? Bukowy wzruszył ramionami. - A co wam do tego? Leś niczy zaś miał się chrypliwie. - To, bracie, nie wiesz, ż e Palinkasa rano prowadzili finance... Skutego. - Chciał znowu chwycić go za rę kaw, lecz Ję drek uchylił się w porę. - Nic mnie to nie obchodzi. Leś niczy zacisną ł mocno usta, aż mu wargi zbielał y. - Poczekaj... moż e inaczej z tobą pogadamy. Bukowy obejrzał się. Był teraz przygotowany na najgorsze. Pomyś lał, ż e w razie niebezpieczeń stwa jednym kopniakiem obezwł adni leś niczego i ucieknie. Droga był a wolna. W tej samej chwili usł yszał zza bufetu gł os Tabora. - Spokojnie, panie Szpengel. Dlaczego pan zaczepia moich goś ci? Bukowy zdziwił się. Nie oczekiwał pomocy ze strony. Tabora. Chciał coś powiedzieć, lecz zanim zdoł ał otworzyć usta, leś niczy znowu natarł na niego. - Moż e wy razem z Palinkasem szmuglujecie? Moż e czekasz na niego? Jak chcesz, to zaraz zadzwonimy na posterunek. Bukowy posł ał mu peł ne wzgardy spojrzenie. - Niech pan dzwoni. Pewnoś ć, z jaką to powiedział, osadził a nieco leś niczego. - Ciekawe... - powiedział z namysł em. - Mó wicie, ż e jesteś cie ze Spiszu, a pewno wracacie z Koszyc... - Ja was nie pytam, ską d wracacie - przerwał mu stanowczo Ję drek. - Wł aś nie - wtrą cił spokojnie Tabor i dał Bukowemu ledwo widoczny znak gł ową, ż eby wychodził. Ten się gną ł do kieszeni po pienią dze. Tabor zastopował go: - Już zapł acone - powiedział z naciskiem. Ruch gł ową, ton gł osu - wszystko mó wił o wyraź nie: " wyrywaj stą d, bracie, pó ki czas". Bukowy uś miechną ł się ką cikiem ust. - No to... do widzenia. - Z Bohom - odetchną ł z ulgą karczmarz. Ję drek przeszedł obok drwali, nie rzuciwszy im nawet spojrzenia. Sł yszał za sobą suchy, pijacki ś miech leś niczego i jego sł owa: - Moż e pozdrowić od was Palinkasa? Nie odwró cił się. Szedł zrazu wolno, jak gdyby dź wigał na ramionach nieznoś ny cię ż ar i nie mó gł się go pozbyć. Deski podł ogi skrzypiał y pod jego stopami. Zdawał o mu się, ż e nigdy nie dojdzie do schodkó w... Nareszcie droga, orzeź wiają cy cień jesionó w i chł ó d powiewu na rozpalonej twarzy, a jednak czuł, ż e koszula klei mu się do ciał a, a za uszami i z czoł a spł ywają drobne struż ki potu. Szedł coraz szybciej i miał takie uczucie, jakby go ktoś ś cigał. Nie ś miał jednak odwró cić gł owy. Dopiero przy kapliczce obejrzał się... Droga był a pusta. Za kapliczką skrę cił w opł otki. Wzdł uż sadu z karł owatymi jabł onkami pchał się w stronę lasu. Nie mó gł jeszcze pozbierać myś li ani pozbyć się lę ku. Wiedział jedynie, ż e spartaczył cał ą robotę. Trzeba był o zajś ć do karczmy od tył u, od sieni i wywoł ać karczmarza. Na pewno inaczej by wtedy z nim rozmawiał. Kiedy docierał do skraju lasu, usł yszał, ż e ktoś za nim biegnie. Odwró cił się gwał townie, lecz wnet się uspokoił - zobaczył bowiem chł opca, któ ry woł ał za nim: - Hej, zaczekajcie! Zaczekajcie! Przystaną ł. Oparł się plecami o pień drzewa i czekał, aż chł opiec się zbliż y. - Czego chcesz? - zapytał ostro. Chł opiec przyglą dał mu się z zaciekawieniem. - Tata kazał wam przyjś ć za godzinę. - Ty od Tabora? - Tak... tylko prosił, ż ebyś cie zaszli od podwó rza, ż eby was nikt nie zobaczył. " Jednak nie wszystko stracone" - pomyś lał i ogarnę ł a go radoś ć. Miał ochotę uś cisną ć chł opca, lecz ten stał w oddaleniu i przyglą dał mu się nieufnie. Chł opiec uś miechną ł się przekornie, zmarszczył ł uszczą cy się nos, bł ysną ł ż ywo burymi oczami, przechylił gł owę i nagle roześ miał się. - Dzię kuję - rzucił wesoł o Bukowy. - A wy pewno Polak... Bo tu już nieraz Polacy do taty przychodzili. Bukowy ś wisną ł przez zę by. - Poję tny z ciebie chł opak! Malec wzruszył ramionami. - No a jak... - zrobił komiczny grymas, obró cił się na pię cie i biegiem ruszył z powrotem. Bukowy patrzył za nim jeszcze chwilę, a gdy chł opiec znikną ł w opł otkach, ruszył w stronę lasu. Przedzierają c się mozolnie przez zaroś la, brodzą c po pas w jał owcach, dotarł do miejsca, gdzie czekał Wichniewicz. Na jego widok Antek unió sł się. - Jak poszł o? - zapytał. Bukowy spluną ł ze zł oś cią. - Mał o nie wpadł em. Wygł upił em się jak jasna cholera, ale jednak miał em szczę ś cie...
Kiedy po godzinie Bukowy ubliż ał się do karczmy, Tabor czekał już na niego w ogrodzie. Wskazał mu mał ą furtkę w pł ocie i zaprowadził bez sł owa do szopy, gdzie był skł ad pustych butelek, gą siorkó w i beczek. Twarz miał zasę pioną, a jego bure oczy spoglą dał y z niepokojem na Bukowego. - Czł owieku - zaczą ł niskim gł osem - wkopał byś mnie i siebie. Nie mogł eś mnie wywoł ać albo... - machną ł zniecierpliwiony rę ką. - Dobrze, ż etak się skoń czył o. Sł yszeliś cie, ż e Palinkasa zł apali finance na granicy? - Tak - mrukną ł Bukowy, nie kryją c zakł opotania. - A kto to był ten w zielonym mundurze? - Szwab i do tego hlinkowiec. Mieliś cie szczę ś cie. Mó gł was porzą dnie wpakować. - Nagle spojrzał dociekliwiej i z naciskiem zapytał: - A wy... czego ode mnie chcecie? - Palinkas mó wił, ż e moż ecie wystarać się o taksó wkę albo inny samochó d. Tabor rozł oż ył rę ce gestem wyraż ają cym bezradnoś ć. - Czł owieku, nie macie poję cia, co się tu teraz dzieje. Wczoraj finance zł apali dwó ch Polakó w. Postawili na nogi cał ą straż graniczną. Zamknę li granicę nawet dla mał ego ruchu... A wy - samochó d?... - Nie, bracie, widzę, ż e znowu chcesz mnie wpakować. Radzę wam, wracajcie do Koszyc. - Ł atwo wam powiedzieć - wracajcie. Zrozumcie mnie... nie mogę. - Ja nic wam nie poradzę. Nie znam ż adnego kierowcy. A zresztą, kto teraz bę dzie się naraż ał... Bukowy cał y czas obserwował go uważ nie. Wyczuł, ż e Tabor odgrywa przed nim scenę, któ rą już wcześ niej wyreż yserował w myś li. Aktorem był znakomitym. Jego ż ywe, peł ne wyrazu gesty nerwowa mimika, cieniowanie gł osu - wszystko obliczone był o na przekonanie rozmó wcy. Ję drek postanowił skoń czyć ten seans i zagrać w otwarte karty. Domyś lał się, ż e Tabor, mają c kontakt z Palinkasem, brał prawdopodobnie udział w przemycie, a w każ dym razie czerpał z niego zyski. Powiedział wię c chł odno: - Przecież my nie chcemy, ż ebyś cie się naraż ali za darmo. Przez otył ą twarz karczmarza przebiegł nagł y skurcz, a jego oczy nasią kł y oleistym blaskiem. Zagryzł wargi. - Ró b, co chcesz, ale ja ci teraz nie mogę pomó c - rzekł bez przekonania i uczynił taki gest, jakby go chciał wyprosić. Bukowy uś miechną ł się przekornie. - Sł uchajcie... dobrze zapł acimy. Tabor unió sł rę ce jak aktor wzywają cy na pomoc nadprzyrodzone sił y. - Czł owieku, zwariował eś! Mnie ż ycie droż sze niż pienią dze. Bukowy przymruż ył kpią ce oko. - Nawet niż dolary? Twarz karczmarza nabrał a wreszcie normalnego wyrazu. - Dolary? - powtó rzył z naboż eń stwem. - Ską d ty masz dolary? - To już moja sprawa - uś miechną ł się porozumiewawczo, a potem dokoń czył chł odno, z naciskiem: - Moż e jednak namyś licie się? Tabor grał teraz zafrasowanego poczciwca: masował chwilę kark, mierzwił wł osy, wreszcie podrapał się za uchem. - Zaraz... zaraz... Sł yszał em, ż e ma tu przyjechać jeden z Dobszyny z towarem do sklepu. Mogę z nim pogadać... Ale nie wiem, czy: się zgodzi. - Jemu też zapł acimy. Tabor bł ysną ł przebiegle oczami. - A ile? - To jest sprawa do obgadania. Zastanó wcie się i powiecie mi, kiedy wszystko bę dzie zał atwione. - No tak - powiedział przecią gle i, ż eby dograć rolę do koń ca, unió sł rę ce w wymownym geś cie. - Ej, wy Polaki... Polaki... Przez was same kł opoty.
*
Tabor postawił na stole karafkę wina. - Nie denerwujcie się, Miko zaraz tu bę dzie. Siedzieli w starej szopie na beczkach od piwa. Jedli w milczeniu gulasz, któ ry uprzednio przynió sł im karczmarz z kuchni. Był o mroczno. Pod pował ą tlił a się sł aba ż aró wka. Paję czyny rzucał y na ś ciany fantastyczne wzory. Zdawał o się, ż e cał ą szopę osnuł y smugami cieni. Wichniewicz nalał do szklanek wina. - Dobry był ten gulasz - powiedział jakby do siebie. - I wino dobre - uś miechną ł się gospodarz. Spojrzał wyczekują co na Wichniewicza. Ten w mig poją ł, o co mu chodzi. Wyją ł z myś liwskiej kurtki portfel, zaczą ł odliczać zielone banknoty, a gdy skoń czył, przesuną ł je w stronę Tabora. - Tak jakż eś my się umó wili. Karczmarz zgarną ł plik dolaró w, zł oż ył starannie, potem wsuną ł do tylnej kieszeni spodni. W jego oczach pojawił y się weselsze bł yski. Się gną ł po szklankę. - No to za dobrą drogę! Wypili w milczeniu. Tabor odstawił szklankę. Chwilę masował solidne udo. - Mieliś cie szczę ś cie, ż e Miko się zgodził. Odwiezie was do Szczyrbskiego... - Do Trzech Studniczek - poprawił go Bukowy. - No jasne... Doką d chcecie. To porzą dny czł owiek. Moż ecie na nim polegać. W tej chwili za oknami usł yszeli warkot silnika, a potem jasne snopy ś wiateł wdarł y się przez zakurzone okno do szopy. - Już jest - powiedział z ulgą Tabor. Czekali w milczeniu. Silnik umilkł, ś wiatł a zgasł y, a za chwilę w drzwiach szopy ukazał a się sylwetka mę ż czyzny. - To wł aś nie Miko - wskazał gospodarz rę ką na wchodzą cego. W milczeniu uś cisnę li sobie dł onie. Miko był niski, szczupł y, ł ysawy. Twarz sucha, ś niada, rysy i wejrzenie ł agodne, wzbudzają ce zaufanie. Miał na sobie skó rzaną kurtkę szoferską, a pod nią narciarski sweter z surowej weł ny. Powś cią gliwe ruchy i cał a postać wyraż ał y spokó j i opanowanie. W mowie też był oszczę dny. - Chcecie jechać nocą? - zapytał. - Jak wolicie - odparł Wichniewicz. - Nocą spokojniej... Tabor nalał mu wina. Kierowca pił drobnymi ł ykami, a kiedy odstawił szklankę, baczniej przyjrzał się Polakom. Potem spojrzał w okno. Za szybami widać był o zarys budynku, a dalej drzewa i sinieją ce nad nimi niebo. - Bę dzie deszcz - rzucił. - To dobrze czy ź le? - zapytał Wichniewicz. - Dla was dobrze. Bezpieczniej... Dla mnie gorzej. Ale to się nie liczy. Tabor poł oż ył przed nim kilka banknotó w. - To twoja czę ś ć, Miko. Ten się gną ł po nie z zaż enowaniem. - Dzię kuję - zwró cił się raczej do Polakó w niż do gospodarza. Zwiną ł je w rulonik i wepchną ł do gó rnej kieszeni kurtki. Nagle jego chł odny wzrok spoczą ł na Wichniewiczu. Uś miechną ł się dziwnie i zapytał: - A wam na Wę grzech ź le był o? Wichniewicz zwlekał chwilę z odpowiedzią. Zamienił z Bukowym kró tkie, ostrzegawcze spojrzenie, jak gdyby chciał zapytać: " Do czego on zmierza"? - lecz wnet uś miechną ł się zdawkowo. - Ź le nam nie był o. - Chyba nie wiecie, co się tam u was dzieje? - Nie doczekawszy się odpowiedzi, unió sł szklankę i skiną ł ku nim przyjaź nie. - Na zdrowie. Zaczę li się zbierać. Kiedy wyszli z szopy pierwsze krople deszczu zabę bnił y o blaszany dach karczmy. Miko poprowadził ich do wozu. Był a to stara cię ż aró wka sauer, z budą osł onię tą plandeką. A pod plandeką pod sam dach pię trzył y się chaotycznie stare graty: poł amane krzesł a, cebrzyki bez dna, kredens bez szuflad, dywan, worki wypchane garnkami. Bukowy zamienił z towarzyszem zawiedzione spojrzenia. - Nie bó jcie się - uspokoił ich Miko. - To specjalnie tak zał adował em, ż ebyś cie się mieli gdzie ukryć, A w razie czego mó wcie, ż eś cie się schowali bez mojej wiedzy. - Przeprowadzka - zaś miał się w ciemnoś ci Tabor. - Ż ebyś wiedział - potwierdził Miko. - Jeden kolejarz przenosi się do Ruż omberoku. Wykombinował em, ż e jedno przy drugim... - Masz gł owę na karku, Miko. Kierowca wspią ł się na wó z, odsuną ł komó dkę zagradzają cą wejś cie do wnę trza. - Pakujcie się - skiną ł na Polakó w. Pierwszy wskoczył Bukowy. Przecisną ł się mię dzy gratami, dotarł aż pod szoferkę. Tam w blasku latarki zobaczył uł oż oną w poprzek kanapę. - Pierwszorzę dne siedzenie - zaż artował. - Podró ż w luksusowych warunkach - roześ miał się Wichniewicz. - Teraz moż emy spać jak w sypialnym wagonie.
*
Bukowy zapadł w odrę twienie. Niby przez grubą i mię kką zasł onę sł yszał chrypliwy warkot silnika i ś wist opon na mokrym asfalcie. Był o zimno, wilgotno. Wystają ce z kanapy sprę ż yny uwierał y go boleś nie. Poruszył się wię c nerwowo i zmienił pozycję. - Nie ś pisz? - usł yszał w zupeł nej ciemnoś ci gł os Wichniewicza. - Nie. Bł ysnę ł a latarka. Wichniewicz w snopie ś wiatł a spojrzał na zegarek. - Jeż eli dobrze pó jdzie, to jeszcze przed ś witem bę dziemy w Tatrach - powiedział ziewają c. Wyją ł z leż ą cego u nó g plecaka termos z kawą. Wolno odkrę cał nakrę tkę. - Czuję się jak w trumnie - powiedział nagle Bukowy. - Nie lubię być zamurowany. Duszno mi... a jakby co się stał o, to nawet nie zipniemy. - Nie narzekaj, nie narzekaj! – Wichniewicz podał mu kubek z kawą. Chybnę ł o nieco wozem i Ję drek poczuł gorą cą kawę na dł oni. - Cholera, rozlał a się... - Został o jeszcze trochę w kubiku, wię c unió sł ostroż nie do ust i pił mał ymi ł yczkami. - Wcale nie narzekam - wró cił po chwili do tamtej rozmowy - tylko nigdy nie lubił em być zamknię ty. Nawet w gó rach nie lubię grot ani jaskiń. Czuję się, jakbym się dusił. Wichniewicz odebrał kubek. Nalał sobie. - Mieliś my szczę ś cie z tym Miko. Wyglą da na porzą dnego chł opa. Moż e się nam w przyszł oś ci przydać. Trzeba bę dzie z nim pogadać. Miko tymczasem pochylił się nad kierownicą, zmę czone oczy wbił w wycinek oś wietlonego asfaltu. Deszcz nie przestawał padać. Asfalt lś nił od wilgoci, a na poboczach pł ynę ł a mę tna, spieniona woda. Wycieraczki z trudem oczyszczał y zroszoną szybę. Droga pię ł a się w gó rę. Niedawno minę li Spiską Nową Wieś, miasto był o puste i ciche jak wymarł e. Teraz zaczę ł y się serpentyny. Co chwila w sł upach ś wiatł a ukazywał a się ś ciana lasu, a pnie wyznaczał y miejsce zakrę tu. I co chwila nowa fala deszczu zalewał a zmę tniał a szybę. Miko czuł ogarniają ce go zmę czenie, Chciał jednak wykorzystać sprzyjają ce okolicznoś ci - w taką noc nikt ich nie zatrzyma - jechał wię c bez najmniejszego postoju. Skoń czył y się serpentyny. Wó z wspią ł się na najwyż szy punkt wzniesienia, a droga opadał a prostą przecinają cą las krechą. Miko odetchną ł, wyprostował się i na chwilę z ulgą przymkną ł oczy. Zdawał o mu się, ż e deszcz nie wali już z taką sił ą... Spod tablicy wyją ł paczkę papierosó w, zę bami wył uskał jednego i zapalił. Się gną ł po manierkę z herbatą. Wtedy wł aś nie daleko, na skraju szosy, ujrzał stoją cy samochó d. Mignę ł y czerwone ś wiateł ka, ktoś wyszedł zza maski wozu na ś rodek drogi Miko zwolnił. Zobaczył stoją cego z uniesioną rę ką ż oł nierza. Zaklą ł, lecz wnet uspokoił się. Wojsko nie zwykł o przeprowadzać rewizji. Zatrzymał się kilka krokó w przed ż oł nierzem. Wtedy z samochodu wyskoczył podoficer. W strugach deszczu zbliż ył się do szoferki. Zasalutował. - Dokumenty! - powiedział suchym, urzę dowym tonem. Miko przez uchyloną szybę podał mu dokumenty. Tamten przyś wiecał latarką i pobież nie przejrzał papiery. - Co wieziecie? - Rzeczy... To znaczy meble... Jeden kolejarz przeprowadza się z Dobszyny do Ruż omberoku. - A gdzie ten kolejarz? - Nie ma go. Ja sam jadę. - To dobrze... Jaka noś noś ć tego wozu? - Dwie i pó ł tony. - To wystarczy - szybkim ruchem oddał kierowcy dokumenty. Ten odetchną ł z ulgą, lecz ucieszył się za wcześ nie, bowiem podoficer dorzucił ostro: - Rekwirujemy wó z na dwa dni. Miko doznał takiego uczucia, jakby mu ktoś zadał cios mię dzy oczy.
|
|||
|