Хелпикс

Главная

Контакты

Случайная статья





Rozdział XVIII



Wesoł e teraz nastał y dni w Thornfield Hall. Ruch trwał od rana do nocy. Jakaż odmiana od tych pierwszych trzech miesię cy ciszy, jednostajnoś ci i samotnoś ci, któ re spę dził am pod tym dachem! Zdawał o się, ż e wszelkie smutne uczucia wygnane został y z tego domu, wszelkie posę pne nastroje zapomniane. Dom tę tnił ż yciem i ruchem. Nie moż na był o teraz przejś ć galerii, niegdyś tak cichej, ani miną ć pokoi frontowych, niegdyś tak pustych, ż eby nie napotkać fertycznej panny sł uż ą cej albo szykownego lokaja.

Kuchnia, kredens kamerdynera, hall sł uż ą cych, hall wejś ciowy - wszystkie te ką ty tę tnił y ż yciem, a w salonach zapanowywał a wtedy tylko pustka i cisza, gdy bł ę kit nieba i blask sł oneczny tej pogodnej wiosny wywabiał towarzystwo do parku. Nawet i wtedy, gdy popsuł a się pogoda i deszcz nieprzerwanie padał przez kilka dni, nic nie zatruwał o wesoł oś ci. Bawiono się tym ż wawiej w pokojach, gdy przyszł o przerwać zabawy na ś wież ym powietrzu.

Ciekawa był am, co też bę dą robili pierwszego wieczora, gdy zaczę to proponować zmianę programu zabaw; był a mowa o „odgrywaniu szarad”, w nieś wiadomoś ci swojej nie rozumiał am jednak, co to znaczy.

Zawoł ano sł uż bę, odsunię to stoł y w jadalnym pokoju, ś wiatł a umieszczono inaczej, krzesł a ustawiono w pó ł kole naprzeciwko arkady. Podczas gdy pan Rochester i inni panowie kierowali tymi przygotowaniami, panie biegał y po schodach zwoł ują c swoje sł uż ą ce. Proszono panią Fairfax o objaś nienie, jakie dom ma zasoby szali, ubrań, draperii wszelkiego rodzaju. Przetrzą ś nię to szafy na trzecim pię trze i zawartoś ć ich - brokatowe spó dnice, atł asowe kaftany, czarne stroje, kawał ki koronek itd., itd. - cał ymi narę czami znosił y sł uż ą ce.

Wybrawszy, co potrzebne, kazano to zanieś ć do buduaru w obrę bie salonu.

Pan Rochester tymczasem zwoł ał znowu panie dokoł a siebie i wybierał niektó re pomię dzy nimi do swojego kompletu.

- Panna Ingram, naturalnie, do mnie należ y - powiedział, po czym wezwał jeszcze obie panny Eshton i panią Dent. Popatrzył na mnie; był am przypadkiem blisko, gdyż zapinał am zatrzask bransoletki pani Dent.

- Czy chce pani grać? - zapytał.

Potrzą snę ł am gł ową. Nie nalegał, czego się trochę obawiał am; pozwolił mi wró cić spokojnie na zwykł e miejsce.

Pan Rochester i jego towarzyszki wycofali się teraz za zasł onę. Druga czę ś ć towarzystwa z puł kownikiem Dentem na czele zasiadł a na ustawionych pó ł kolem krzesł ach.

Pan Eshton, popatrzywszy na mnie, zaproponował widocznie, ż eby mnie poproszono o przył ą czenie się do nich; jednakż e lady Ingram zaoponował a natychmiast.

- Nie - usł yszał am. - Ona mi wyglą da na zanadto gł upią, ż eby mó c brać udział w grze tego rodzaju.

Po niedł ugiej chwili odezwał się dzwonek i zasł onę rozsunię to. Pod arkadą ukazał a się barczysta postać sir George Lynna, udrapowanego w biał e prześ cieradł o: przed nim, na stole, leż ał a otwarta księ ga; obok niego stał a Amy Eshton, otulona w pł aszcz pana Rochestera, z ksią ż ką w rę ku.

Ktoś niewidzialny potrzą sną ł wesoł o dzwoneczkiem. Wtedy Adelka (któ ra wyprosił a sobie, by mogł a należ eć do gry po stronie swego opiekuna) wyskoczył a naprzó d, sypią c dokoł a kwiaty z koszyka zawieszonego na jej rę ku. W ś lad za nią ukazał a się wspaniał a postać panny Ingram, ubranej biał o, w dł ugim woalu na gł owie i z wiankiem ró ż nad czoł em; obok niej szedł pan Rochester.

Oboje uklę kli, podczas gdy pani Dent i Luiza Eshton, ró wnież biał o ubrane, stanę ł y za nimi.

Nastą pił a teraz ceremonia, mimicznie odegrana, w któ rej ł atwo był o odgadną ć pantomimę ś lubu. Gdy się to skoń czył o, puł kownik Dent z towarzyszami naradzali się szeptem przez chwilę, po czym puł kownik Dent zawoł ał:

- Bride - pan Rochester ukł onił się i zasł ona opadł a.

Doś ć dł ugo trzeba był o czekać, zanim się znó w rozsunę ł a. Tym razem ukazał a się scena pracowiciej przygotowana niż poprzednia. Salon, jak to już zaznaczył am, wznosił się o dwa stopnie nad poziom jadalni; otó ż na drugim stopniu, moż e z ł okieć w gł ą b pokoju, ukazał się wielki marmurowy basen, w któ rym poznał am ozdobę oranż erii (stał tam zawsze otoczony egzotyczną roś linnoś cią i pł ywał y w nim zł ote rybki), ską d z pewnym trudem musiano go przetransportować, gdyż wielki był i cię ż ki.

Na podł odze obok basenu siedział pan Rochester przybrany w szale, w turbanie na gł owie.

Czarne jego oczy, ciemna cera i mocne rysy odpowiadał y doskonale kostiumowi: wyglą dał jak prawdziwy wschodni emir, z tych, co to duszą strunami zł oczyń có w lub sami padają ofiarą takiej kary. * W tej chwili ukazał a się panna Ingram. I ona takż e ubrana był a w kostium wschodni: szkarł atną szarfę miał a przewią zaną w pasie, haftowaną chustkę owinię tą dokoł a gł owy; jej pię kne, kształ tne ramiona był y odkryte, jednym z nich podtrzymywał a wdzię cznie dzbanek na gł owie. Tak postać jej, jak twarz oraz ogó lny wyglą d nasuwał y na myś l jaką ś księ ż niczkę izraelską z czasó w patriarchalnych; i taką też postać niewą tpliwie miał a przedstawiać.

Aluzja do panują cego wó wczas w Turcji zwyczaju duszenia skazań có w przy pomocy struny.

Nachylił a się nad basenem, jak gdyby dla napeł nienia dzbana; dzban ten znowu podniosł a i ustawił a na gł owie. Mę ż czyzna, siedzą cy przy studni, zdawał się teraz przemawiać do niej, prosić ją o coś, ona opuś cił a dzban na rę kę i dał a mu się napić. Wtedy on dobył z zanadrza puzderko, otworzył je i ukazał wspaniał e bransolety i kolczyki; ona odegrał a zdziwienie i podziw.

Klę czą c zł oż ył te skarby u jej nó g; niedowierzanie i zachwyt odbił y się na jej twarzy i w gestach; obcy umieś cił bransolety na jej ramionach, kolczyki w jej uszach.

Byli to Eleazar i Rebeka, brakował o tylko wielbł ą dó w.

Odgadywacze naradzali się znowu; widocznie nie mogli się pogodzić co do wyrazu czy sylaby, któ re ten obraz miał podsuną ć. Puł kownik Dent poprosił o „ż ywy obraz cał oś ci”, wobec tego zasł ona znowu zapadł a.

Za trzecim jej rozsunię ciem ukazał a się tylko czę ś ć salonu; resztę zakrywał parawan zawieszony jaką ś ciemną, grubą draperią. Marmurowy basen odsunię to; na jego miejscu stał prosty stó ł sosnowy i krzesł o kuchenne; te przedmioty widział o się przy ciemnym ś wietle latarki rogowej, gdyż wszystkie woskowe ś wiece pogaszono.

W tym nę dznym otoczeniu siedział mę ż czyzna z opartymi na kolanach zaciś nię tymi rę kami, z oczami utkwionymi w ziemię.

Poznał am pana Rochestera, chociaż usmolona cera, ubió r w nieporzą dku (surdut zwisał, ś cią gnię ty z jednego ramienia, jak gdyby prawie zdarty z niego w walce), zuchwał a i chmurnie zmarszczona twarz i potargane wł osy zmieniał y go prawie nie do poznania. Gdy się poruszył, zadź wię czał ł ań cuch; na rę kach miał kajdany.

- Bridewell! * - zawoł ał puł kownik Dent i szarada był a rozwią zana.

Bridewell - nazwa londyń skiego wię zienia. Bride - panna mł oda; well - studnia, ź ró dł o.

Potrwał o dobrą chwilę, zanim „aktorzy” przebrali się i wró cili do jadalni. Pan Rochester prowadził pannę Ingram; prawił a mu komplementy, wychwalają c jego grę.

- Czy pan wie - mó wił a - ż e z tych trzech ró l najwię cej mi się pan podobał w ostatniej. O, gdyby pan ż ył trochę wcześ niej, jaki wspanił y dż entelmen_rozbó jnik był by z pana!

- Czy wszystka sadza zmyta z mojej twarzy? - zapytał zwracają c twarz ku niej.

- Niestety! tak; a szkoda! Tak panu dobrze był o, przy pań skiej cerze, w tej charakteryzacji na ł otra!

- Wię c podobał by się pani taki bohater rozbó jnik?

- Po wł oskim bandycie najmilszym typem był by mi taki angielski bohater goś ciń ca; przewyż szyć mó gł by go tylko wschodni pirat.

- Trudno, czymkolwiek jestem, proszę pamię tać, ż e pani jest moją ż oną; godzinę temu w obecnoś ci wszystkich tych ś wiadkó w zostaliś my poś lubieni.

Zaczę ł a się ś miać i zarumienił a się.

- A teraz, Dent, twoja kolej!

- powiedział pan Rochester.

Gdy zaś puł kownik ze swoją paczką wyszeedł, on z partnerami gry zają ł opró ż nione krzesł a.

Panna Ingram usiadł a po jego prawej rę ce, reszta zgadywaczy umieś cił a się po obu ich stronach.

NIe zważ ał am teraz na aktoró w; uwagę moją pochł onę li widzowie.

Oczy moje, poprzednio wpatrzone w arkadę, teraz nieodparcie pocią gał o pó ł kole krzeseł. Jaką szaradę przedstawił puł kownik Dent ze swoimi, jakie wyrazy wybrali, jak zagrali, tego już nie pamię tam, ale wcią ż mam przed oczami narady po każ dej odegranej scenie; widzę, jak pan Rochester zwraca się do panny Ingram, a panna Ingram do niego; widzę, jak ona pochyla ku niemu gł owę, ż e aż krucze jej loki nieledwie dotykają jego ramienia i muskają jego policzek; sł yszę ich szepty, widzę zamieniane spojrzenia - i nawet uczucia, pobudzone tym widokiem, stają mi w pamię ci.

Powiedział am już, czytelniku, ż e pokochał am pana Rochestera; nie mogł am przestać go kochać teraz tylko dlatego, iż się przekonał am, ż e przestał mnie widzieć, ż e mogł am cał e godziny spę dzać w jego obecnoś ci, a on na mnie nawet nie spojrzał; ż e widział am, jak jego cał ą uwagę, wszystkie jego starania zagarnę ł a wielka dama, któ ra przechodzą c unikał a dotknię cia mnie krajem swojej szaty; któ ra jeś li kiedy ciemne i wł adcze jej oko spoczę ł o na mnie przypadkiem, odwracał a je czym prę dzej jak od przedmiotu niegodnego uwagi. Nie mogł am przestać go kochać pomimo pewnoś ci, iż wkró tce poś lubi tę kobietę wł aś nie, chociaż patrzył am codziennie na jej dumną pewnoś ć co do jego zamiaró w i był am stał ym ś wiadkiem jego starań o wzglę dy panny Ingram, starań niedbał ych w swoim rodzaju, gdyż raczej kazał się szukać, niż poszukiwał, ale starań zdobywczych przez swą dumę i ujmują cych niedbał oś cią.

Nie był o w tych wszystkich okolicznoś ciach niczego takiego, co by mogł o ochł odzić moją mił oś ć, wygnać ją z serca, choć wiele był o powodó w do rozpaczy.

I do zazdroś ci - pomyś lisz, czytelniku, o ile kobieta na moim stanowisku moż e się odważ yć na zazdroś ć wobec kobiety na stanowisku panny Ingram. Ale ja nie był am zazdrosna - a przynajmniej bywał am nią bardzo rzadko; bó l, któ ry odczuwał am, nie był zazdroś cią. Panna Ingram nie mogł a budzić zazdroś ci, gdyż był a z rodzaju kobiet zbyt poś lednich. Daruj mi, czytelniku, ten pozorny paradoks; ale mó wię to na serio.

Miał a ś wietne pozory, ale nie był a naturalna; był a osobą pię kną, wykształ coną, bł yskotliwą, ale umysł jej był ubogi, serce oschł e z natury; nic samorzutnie nie kwitł o na tym gruncie; ż aden naturalny odruch nie radował ś wież oś cią.

Nie był a dobra, nie był a oryginalna; powtarzał a pię knie brzmią ce frazesy z ksią ż ek; nigdy nie miał a wł asnego zdania.

Uderzał a w wysoki ton sentymentó w, ale nie znał a uczuć litoś ci ani wspó ł czucia; nie był o w niej ani czuł oś ci, ani prawdy. Aż nazbyt czę sto zdradzał a się z tym, dają c niewł aś ciwie folgę zł oś liwej antypatii wzglę dem Adelki; to odpychają c ją z dodatkiem niemił ego epitetu, jeś li się dziecko do niej przypadkiem zbliż ył o, to nakazują c jej wyjś ć za drzwi, a zawsze traktują c ją zimno i kwaś no. Był y jeszcze inne oczy opró cz moich, któ re ś ledził y te objawy charakteru - ś ledził y uważ nie, bacznie, bystro. Tak jest; przyszł y mą ż, pan Rochester, sam wykonywał nad wybraną bezustanny nadzó r; wł aś nie ta jego bystroś ć, ostroż noś ć, ta doskonał a, jasna ś wiadomoś ć wad jego wybranej, ten widoczny brak mił oś ci w stosunku do niej to wł aś nie był o ź ró dł em nieustannej mej mę ki.

Rozumiał am, ż e zamierza oż enić się z nią, moż e dla wszglę dó w rodzinnych, moż e politycznych, ponieważ stanowisko jej i stosunki mu odpowiadał y. Czuł am, ż e nie obdarza ją mił oś cią i ż e ona nie ma danych po temu, by skarb ten u niego pozyskać. I to był punkt draż liwy, to podsycał o we mnie i karmił o gorą czkę: ż e ona go nie moż e oczarować.

Gdyby był a od razu odniosł a zwycię stwo, a on ugią ł się i szczerze zł oż ył serce u jej stó p, był abym zakrył a twarz i (wyraż ają c się obrazowo) umarł a dla nich. Gdyby panna Ingram był a kobietą dobrą i szlachetną, obdarzoną gorą cym uczuciem, sił ą, dobrocią, rozumem, musiał abym stoczyć walkę ś miertelną z dwoma wrogami: zazdroś cią i rozpaczą. A potem, zdusiwszy wł asne serce, podziwiał abym ją, uznał abym jej doskonał oś ć i był abym spokojna na resztę ż ycia. A im wię ksza był aby jej wyż szoś ć nade mną, tym gł ę bsze był oby moje uwielbienie dla niej, tym spokojniej godził abym się z losem. Ale widzieć pannę Ingram wysilają cą się na oczarowanie pana Rochestera i wcią ż chybiają cą celu w nieś wiadomoś ci, ż e chybia; widzieć, jak daremnie wyobraż a sobie, ż e każ dy pocisk trafia do celu, i zaś lepiona pyszni się powodzeniem, podczas gdy duma jej i zarozumiał oś ć odpycha coraz dalej tego, któ rego pragnę ł a przycią gną ć - obserwowanie tego budził o trudne do opanowania podniecenie.

A to dlatego, ż e gdy ona chybiał a, ja rozumiał am, jak mogł aby osią gną ć powodzenie.

Strzał y, któ re wcią ż odbijał y się od piersi pana Rochestera i nieszkodliwie padał y u jego nó g, pewniejszą rę ką wiedzione, mogł yby utkwić w jego dumnym sercu, wywoł ać mił oś ć w jego surowym oku, zł agodzić sarkastyczną twarz albo lepiej jeszcze, bez ż adnej broni moż na był o odnieś ć ciche zwycię stwo.

„Czemu ona nie moż e mieć wię cej wpł ywu na niego, skoro ma szczę ś cie tak blisko z nim przestawać? - zadawał am sobie pytanie. - Z pewnoś cią ona nie kocha go, a przynajmniej nie kocha go prawdziwym uczuciem!

Gdyby go kochał a, nie potrzebował aby siać tych obfitych uś miechó w, ciskać tych bezustannych spojrzeń, zdobywać się na te sztuczne miny, te wdzię czą ce się bez koń ca pozy.

Zdaje mi się, ż e po prostu siedzą c spokojnie przy jego boku, mó wią c niewiele i mniej szafują c spojrzeniami, mogł aby bardziej zbliż yć się do jego serca. Widział am na jego twarzy wyraz, o, jakż e ró ż ny od tej twardej oschł oś ci, któ ra osiada mu na twarzy teraz, gdy ona z takim oż ywieniem go nagabuje; ale wtedy ten wyraz przychodził sam z siebie; nie wywoł ywał y go uwodzą ce sztuki ani wyrachowane zabiegi. Należ ał o tylko wysł uchać go, odpowiedzieć, jeż eli pytał, bez pretensji, przemó wić do niego w razie potrzeby bez minoderii, a wtedy wyraz ten pogł ę biał się, nabierał dobrotliwoś ci, serdecznoś ci i ogrzewał jak promień sł oneczny. Jakż e ona potrafi podobać mu się, gdy się pobiorą? Myś lę, ż e nie potrafi; a jednak moż na to osią gną ć, i ż ona jego mogł aby, wierzę w to gł ę boko, być najszczę ś liwszą kobietą pod soń cem. ”

Nie zganił am dotą d ani jednym sł owem powzię tego przez pana Rochestera zamiaru oż enku dla interesu i stosunkó w. Był a to zrazu dla mnie przykra niespodzianka, gdy odkrył am, ż e taki jest jego zamiar; miał am go za czł owieka niezdolnego do rzą dzenia się w wyborze ż ony tak pospolitymi motywami. Im dł uż ej jednak zastanawiał am się nad stanowiskiem, wychowaniem itd. obu stron, tym mniej czuł am się w prawie są dzić i ganić tak jego, jak pannę Ingram za to, ż e postę pują w myś l poję ć i zasad wpojonych w nich niewą tpliwie od dzieciń stwa. Cał a ich klasa hoł dował a tym zasadom, przypuszczał am przeto, ż e mają powody do cenienia tych zasad, powody, któ rych ja nie umiał am zgł ę bić. Zdawał o mi się, ż e gdybym był a mę ż czyzną na jego stanowisku, przygarnę ł abym do serca tylko taką ż onę, któ rą mogł abym kochać; a ż e to oczywiś cie zapewniał oby szczę ś cie mę ż czyź nie, wię c muszą być chyba jakieś powody, mnie nie znane, któ re się ogó lnemu postę powaniu w ten sposó b sprzeciwiają; gdyby nie to, był am pewna, ż e wszyscy postę powaliby tak, jak ja bym postą pił a.

Ale i pod innymi wzglę dami, nie tylko pod tym stawał am się coraz pobł aż liwsza dla mojego chlebodawcy. Zapomniał am o wszystkich jego bł ę dach, któ rych się przedtem dopatrywał am tak bacznie. Dawniej starał am się badać wszystkie strony jego charakteru; brać zł e razem z dobrem i zważ ywszy jedno i drugie osą dzać go sprawiedliwie.

Teraz nie widział am w nim nic zł ego. Nie raził mnie już jego sarkazm, nie obruszał a szorstkoś ć, widział am w tym tylko wł aś ciwoś ć samym kontrastem podnoszą cą jego zalety. A to coś nieokreś lonego - czy był to ponury, czy smutny, podstę pny czy zrozpaczony wyraz - to coś, co jawił o się niekiedy w jego oku i znikał o, zanim moż na był o zmierzyć dziwną gł ę bię czę ś ciowo odsł onię tą; to coś, wobec czego lę k mnie ogarniał i drż enie, jak gdybym chodzą c wś ró d wzgó rz wulkanicznych poczuł a nagle grunt chwieją cy się pod nogami i rozwierają cą się przepaś ć; widywał am to coś od czasu do czasu i teraz - zawsze z biją cym sercem, lecz już nie zdrę twiał a nerwowo. Zamiast pragną ć ucieczki, pragnę ł am tylko mó c odważ yć się - odgadną ć. I myś lał am, ż e szczę ś liwa jest panna Ingram, gdyż bę dzie mogł a niebawem patrzeć w tę przepaś ć do woli, badać jej tajniki i ich istotę.

Podczas tych refleksji o moim chlebodawcy i jego przyszł ej ż onie, kiedy ich jedynie widział am, sł yszał am jedynie ich rozmowę, reszta towarzystwa bawił a się doskonale. Lady Lynn i lady Ingram w dalszym cią gu konferował y na uroczystych sesjach, kiwają c ku sobie turbanami, podnoszą c cztery rę ce w gó rę gestami zdziwienia, tajemniczoś ci, grozy, odpowiednio do poruszanego tematu; wyglą dał y jak dwie olbrzymie lale. Ł agodna pani Dent rozmawiał a z poczciwą panią Eshton; te dwie obdarzał y mnie niekiedy grzecznym sł ó wkiem lub mił ym uś miechem. Sir George Lynn, puł kownik Dent i pan Eshton rozprawiali o polityce, o sprawach miejscowych w hrabstwie albo o kwestiach prawnych. Lord Ingram flirtował z Amy Eshton; Luiza grał a i ś piewał a z jednym z panó w Lynn, a Mary Ingram sł uchał a spokojnie dworskich komplementó w drugiego. Niekiedy wszyscy jak gdyby za wspó lną zgodą zawieszali swoją grę i sł uchali gł ó wnych aktoró w; gdyż, ostatecznie, pan Rochester i zwią zana z nim panna Ingram byli duszą towarzystwa. Jeż eli pan Rochester na jaką godzinę opuś cił pokó j, wś ró d jego goś ci odczuwał o się wyraź ną nudę; wracają c wnosił ś wież y bodziec oż ywienia i rozmowy.

Brak jego oż ywczego wpł ywu dał się specjalnie odczuć pewnego dnia, gdy interesy zawezwał y go do Millcote; nie spodziewano się go z powrotem, aż pó ź nym wieczorem. Po poł udniu padał deszcz; skutkiem tego trzeba był o odł oż yć spacer do obozu Cyganó w, rozł oż onego od niedawna na pastwisku za Hay. Niektó rzy z panó w poszli odwiedzić stajnie; mł odsi grali z pannami w bilard w pokoju bilardowym. Dwie starsze damy, panie Lynn i Ingram, pocieszał y się spokojną grą w karty. Blanka Ingram, odrzuciwszy wzgardliwym milczeniem kilka pró b pani Dent i pani Eshton wcią gnię cie jej do rozmowy, najpierw pó ł gł osem zanucił a parę sentymentalnych piosenek przy fortepianie, a potem, przynió sł szy sobie jaką ś powieś ć z biblioteki, dumna i milczą ca rzucił a się na kanapę, zdecydowana czytaniem zabić nudne godziny oczekiwania. W pokoju i w cał ym domu panował a cisza; tylko od czasu do czasu dolatywał y z gó ry wesoł e gł osy bilardzistó w.

Ś ciemniał o się. Zegar ostrzegał, ż e już czas ubierać się na obiad, gdy Adelka, któ ra klę czał a przy mnie w zagł ę bieniu okna, zawoł ał a nagle:

- Voil~a monsieur Rochester, qui revient! (Oto wraca pan Rochester! - Fr. )

Odwró cił am się, a panna Ingram zerwał a się z kanapy i rzucił a naprzó d; inni takż e podnieś li oczy nasł uchują c, ró wnocześ nie bowiem rozległ się turkot kó ł i tupot koń skich kopyt na mokrym ż wirze. Zbliż ał się powó z pocztowy.

- Co mu się stał o, ż e w ten sposó b wraca? - rzekł a panna Ingram. - Pojechał na Mesrourze (swoim karym koniu), nieprawdaż?

I Pilot był z nim; gdzie on podział te zwierzę ta?

Mó wią c to swoją wysoką postać i obfitą suknię tak przybliż ył a do okna, ż e ja musiał am się odchylić w tył, aż mi w krzyż u zatrzeszczał o; cał a przeję ta, nie zauważ ył a mnie zrazu, ale gdy mnie spostrzegł a, wydę ł a usta i posunę ł a się do drugiej szyby. Powó z zatrzymał się; woź nica zadzwonił i wysiadł jakiś pan ubrany po podró ż nemu; nie był to jednak pan Rochester, lecz wysoki, elegancko wyglą dają cy mę ż czyzna, czł owiek obcy.

- Ach, jakie to nieznoś ne! - zawoł ał a panna Ingram. - Ty nudna smarkulo! - zwracają c się do Adelki. - Kto cię posadził w oknie, aż ebyś dawał a fał szywe wiadomoś ci? - i rzucił a na mnie gniewne spojrzenie, jak gdybym ja był a temu winna.

Trochę rozmowy dolatywał o z hallu i niebawem przybysz wszedł do salonu. Ukł onił się lady Ingram uważ ają c ją za najstarszą z obecnych pań.

- Zdaje mi się, ż e przybywam nie w porę, pani - rzekł - skoro mó j przyjaciel Rochester jest nieobecny; odbył em jednak bardzo dł ugą podró ż i są dzę, ż e na zasadzie starej i bliskiej znajomoś ci mogę sobie pozwolić zatrzymać się tutaj aż do jego powrotu.

Zachowanie jego był o uprzejme; w wymowie jego uderzył mnie trochę niezwykł y akcent - nie wprost cudzoziemski, a jednak niezupeł nie angielski; wiekiem zdawał się bliski pana Rochestera, mó gł mieć od trzydziestu do czterdziestu lat; cerę miał niezwykle ciemną; był to przystojny mę ż czyzna, zwł aszcza na pierwszy rzut oka.

Przy bliż szym natomiast przyjrzeniu się zauważ ył am, ż e był o w jego twarzy coś nieuchwytnego, co się nie mogł o podobać. Rysy miał regularne, ale jakby zbyt mał o skupione, oczy wielkie i dobrze zarysowane, ale wyraz w nich jakby przygasł y, jakby nieobecny, tak mnie się przynajmniej wydał o.

Dzwonek, oznajmiają cy, ż e czas się ubierać, rozproszył towarzystwo. Dopiero po obiedzie zobaczył am go znowu; widać był o, ż e czuje się zupeł nie swobodnie.

Ale fizjonomia jego jeszcze mniej mi się teraz podobał a niż przedtem; uderzył mnie w jego wyrazie ró wnocześ nie brak spokoju i martwota. Oczy jego bł ą kał y się jak gdyby bez celu; to nadawał o mu szczegó lny wyraz, jakiego nigdy u nikogo nie widział am. Jak na przystojnego i mił ego na pozó r czł owieka dziwnie mnie czymś raził: nie był o mocy w tej gł adkiej twarzy o peł nym owalu; nie był o charakteru w tym orlim nosie i mał ych, wiś niowych ustach; nie był o myś li na tym niskim, ró wnym czole; nie był o woli w tym pustym, ciemnym oku.

Siedzą c w ką ciku i patrzą c na niego, oś wietlonego peł nym ś wiatł em ż yrandoli pł oną cych nad kominkiem - zają ł był fotel tuż przy ogniu i wcią ż się jeszcze przysuwał, jak gdyby mu był o zimno - poró wnywał am go z panem Rochesterem. Myś lę (nie obraż ają c nikogo), ż e kontrast nie mó gł by być wię kszy mię dzy gł adkim gą siorem a dzikim sokoł em, pomię dzy ł agodną owcą a kudł atym psem o mą drym, bystrym oku.

Mó wił o panu Rochesterze jako o starym przyjacielu. Ciekawa musiał a być ta ich przyjaź ń: doskonał e zobrazowanie starego powiedzenia, ż e „krań ce się stykają ”.

Dwó ch czy trzech panó w siedział o obok niego, a ja chwytał am niekiedy urywki ich rozmowy. Z począ tku niewiele mogł am zrozumieć z tego, co sł yszał am, gdyż rozmowa Luizy Eshton i Mary Ingram, siedzą cych bliż ej mnie, plą tał a się z fragmentami dochodzą cych mnie zdań. Te dwie panienki mó wił y o goś ciu; obie nazywał y go „pię knym mę ż czyzną ”. Luiza wyraził a się, ż e to „przemił e stworzenie” i ż e go „uwielbia”, a Mary, jako na wzó r tego, co uważ a za ideał pię knoś ci, wskazywał a jego „ł adne mał e usta i pię kny nos”.

- A jakie on ma ł agodne czoł o!

- zawoł ał a Luiza - takie gł adkie... nie z tych marszczą cych się, nieregularnych czó ł, jakich nie znoszę; i takie spokojne oczy i uś miech!

Wtedy ku mojej radoś ci pan Henryk Lynn zawezwał obie panienki w inny ką t pokoju, gdzie umawiano się co do odł oż onej wycieczki na pastwisko w Hay.

Teraz już mogł am skupić uwagę na rozmawiają cych przy kominku i zaraz też dosł yszał am, ż e nowo przybył y nazywa się Mason; a potem dowiedział am się, ż e dopiero ś wież o przybył do Anglii i ż e przybywa z jakiegoś gorą cego kraju; to był o niewą tpliwie powodem, dlaczego miał tak ciemną cerę i garną ł się do kominka, nie zdją wszy okrycia w pokoju. Za chwilę nazwy Jamajka, Kingston, Spanish Town objaś nił y mnie, ż e Indie Zachodnie są miejscem jego zamieszkania; z niemał ym też zdziwieniem zrozumiał am niebawem, ż e tam najpierw spotkał i poznał pana Rochestera. Mó wił, ż e przyjaciel jego nie znosił srogich upał ó w, huraganó w i pó r deszczowych tamtej strefy. Wiedział am, ż e pan Rochester duż o podró ż ował; mó wił a mi to pani Fairfax, ale ja myś lał am, ż e wę dró wki jego ograniczał y się do kontynentu Europy; dotychczas nie sł yszał am ż adnej wzmianki o odwiedzaniu dalszych stron ś wiata.

Rozważ ał am w myś li to wszystko, gdy cokolwiek niespodziewane zdarzenie przerwał o wą tek moich dumań. Pan Mason, któ ry trzą sł się z zimna, gdy ktoś otworzył drzwi, poprosił, byy doł oż ono wę gla do ognia, jakkolwiek goreją ce ż uż le pł onę ł y czerwienią i ż arem.

Sł uż ą cy przynió sł szy wę giel zatrzymał się wychodzą c przy krześ le pana Eshtona i powiedział mu coś po cichu, z czego dosł yszał am tylko dwa sł owa „stara kobieta” i „uprzykrzona”.

- Powiedz jej, ż e każ ę ją wsadzić do wię zienia, jeż eli się nie wyniesie - odpowiedział sę dzia.

- Nie... zaczekaj! - przerwał puł kownik Dent. - Nie każ jej odprawiać, Eshton!? Moż emy z tego skorzystać; lepiej poradź my się pań - i gł oś no mó wił dalej:

- Ł askawe panie, mó wił yś cie, ż e macie zamiar pó jś ć na pastwisko w Hay, aż eby zwiedzić obó z cygań ski; a oto wł aś nie Sam powiada, ż e w tej chwili jest w hallu sł uż ą cych stara Cyganka, któ ra prosi, ż eby ją wprowadzić przed „szlachetne towarzystwo”, bo chciał aby wró ż yć. Czy macie ochotę ją zobaczyć?

- Ależ, puł kowniku - zawoł ał a lady Ingram - przecież nie zechce pan popierać takiego nę dznego oszustwa? Odprawcie ją natychmiast!

- Nie mogę jej wyperswadować, ż eby się wyniosł a - odpowiedział sł uż ą cy - i nikogo też ze sł uż by nie sł ucha; pani Fairfax teraz tam przyszł a i bł aga ją, ż eby sobie poszł a; ale Cyganicha zasiadł a na krześ le pod piecem i dowodzi, ż e nic jej stamtą d nie ruszy, dopó ki nie otrzyma pozwolenia i nie zobaczy się z pań stwem.

- Czego ona chce? - zapytał a pani Eshton.

- „Chcę wró ż yć pań stwu”, powiada i zaklina się, ż e musi wró ż yć i wró ż yć bę dzie.

- Jak ona wyglą da? - zapytał y obie panny Eshton ró wnocześ nie.

- Szkaradnie brzydka baba, panienko; prawie tak czarna jak sadza.

- A wię c prawdziwa czarownica!

- zawoł ał Fryderyk Lynn. -

Dajcie ją tu, naturalnie! Dajcie ją tu!

- Ależ tak! - dorzucił jego brat. - Co by to był a za szkoda stracić taką okazję ubawienia się!

- Moi kochani chł opcy, co wam w gł owie? - zawoł ał a pani Lynn.

- Ja nie mogę w ż aden sposó b pozwolić na taki nierozsą dny krok! - zawtó rował a lady Ingram.

- Przepraszam, ale moż e mama i pozwoli - rozległ się wyniosł y gł os Blanki z taburetu przy fortepianie, gdzie dotą d siedział a milczą ca, przeglą dają c jakieś nuty. - Jestem ciekawa usł yszeć coś o swoich losach, toteż, Samie, sprowadź tę starą czarownicę.

- Moja ukochana Blanko, pamię taj...

- Tak, tak, pamię tam wszystko, mamo, ale bę dzie tak, jak ja chcę... Spiesz się, Samie!

- Tak!... tak!... tak!... - zawoł ali wszyscy mł odzi, panny i panowie. - Niech przyjdzie... to bę dzie ś wietna zabawa!

Sł uż ą cy jeszcze się wahał.

- Ona tak ordynarnie wyglą da - zauważ ył.

- Idź! - krzyknę ł a panna Ingram i sł uż ą cy poszedł.

Podniecenie natychmiast ogarnę ł o cał e towarzystwo; wrzał a batalia ż arcikó w i przekomarzań, gdy Sam powró cił.

- Ona tu nie chce przyjś ć - oznajmił. - Powiada, ż e nie jest powoł ana do tego, ż eby się prezentować przed „pospolitą gromadą ” (tak się wyraził a).

Chce, ż ebym ją wprowadził do osobnego pokoju, „a wtedy, mó wi, niech ci, co chcą, abym im wró ż ył a, przychodzą pojedynczo, po kolei. ”

- Wię c teraz widzisz, moja kró lewska Blanko - zaczę ł a lady Ingram - ż e ona sobie za wiele pozwala. Bą dź ż e rozsą dna, moje anielskie dziecko... i...

- Zaprowadź ją do biblioteki, to się samo przez się rozumie - przerwał o „anielskie dziecko”. -

I ja też nie jestem powoł ana do sł uchania jej wobec „pospolitej gromady”; chcę ją mieć sama dla siebie. Czy w bibliotece pali się ogień?

- Tak, proszę pani... ale ona wyglą da na taką Cyganichę...

- Przestań pleś ć, zakuta gł owo! i ró b, co ci każ ę!

Sam znowu znikną ł i zaciekawienie, podniecenie, oczekiwanie wzrosł o do najwyż szej potę gi.

- Jest już gotowa - oznajmił sł uż ą cy wchodzą c. - Chciał aby wiedzieć, kto bę dzie jej pierwszym klientem.

- Są dzę, ż e lepiej bę dzie, abym ja wpierw jej się przypatrzył, zanim któ ra z pań do niej pó jdzie - powiedział puł kownik Dent.

- Powiedz jej, Samie, ż e jeden pan przyjdzie.

Sam poszedł i wró cił.

- Ona powiada, proszę pana, ż e nie chce panó w, ż e niech się nie trudzą i nie przychodzą do niej; ani też - dodał powstrzymują c z trudem ś miech - nie chce widzieć starszych pań... tylko mł ode i... niezamę ż ne.

- A do licha! Baba ma dobry gust! - zawoł ał Henryk Lynn.

Panna Ingram podniosł a się uroczyś cie.

- Ja idę pierwsza! - oś wiadczył a panna Blanka tonem, któ ry był by odpowiedni dla wodza na straconym posterunku rzucają cego się w nieró wną walkę na czele garstki ludzi.

- O, moja najlepsza! O, moja najdroż sza! Stó j!... zastanó w się! - woł ał a jej matka; ale Blanka przesunę ł a się obok niej w dumnym milczeniu, wyszł a przez drzwi, któ re dla niej puł kownik Dent trzymał otwarte, i usł yszeliś my, ż e wchodzi do biblioteki.

Zrobił o się teraz dosyć cicho.

Lady Ingram uważ ał a, ż e le cas (wypadek - fr. ) wymaga zał amania rą k, co też uczynił a. Panna Mary oś wiaedczył a, iż czuje, ż e nigdy się nie odważ y. Amy i Luiza Eshton chichotał y z cicha i miał y trochę wystraszone minki.

Minuty upł ywał y bardzo powoli; naliczono pię tnaś cie, zanim się drzwi biblioteki znowu otworzył y. Panna Ingram wró cił a przez arkadę.

Czy bę dzie się ś miał a? Czy potraktuje to wszystko jako ż art? Wszystkie oczy pobiegł y ku niej z wyrazem ż ywego zaciekawienia, a ona wszystkim tym oczom odpowiedział a wzrokiem odpychają cym i zimnym; nie wydawał a się ani podniecona, ani wesoł a; sztywnym krokiem poszł a na swoje miejsce i zaję ł a je w milczeniu.

- No i có ż, Blanko? - zapytał lord Ingram.

- Co ona ci powiedział a, siostro? - spytał a Mary.

- Co o tym myś lisz? Jak się czujesz? Czy to prawdziwa wró ż ka? - dopytywał y się panny Eshton.

- Powoli, powoli, moi kochani - odpowiedział a panna Ingram - pozwó lcież mi odetchną ć.

Doprawdy, waszą ciekawoś ć i ł atwowiernoś ć nietrudno pobudzić. Moż na by pomyś leć, są dzą c po znaczeniu, jakie wy wszyscy, nie wył ą czają c mojej drogiej mamy, przywią zujecie do tej sprawy, ż e stanowczo wierzycie, iż mamy tu w domu prawdziwą czarownicę, bę dą cą za pan brat z prawdziwym rogatym diabł em. Widział am tylko Cyganichę wł ó czę gę; odbył a na moją intencję zwykł e, oklepane praktyki chiromanckie i powiedział a mi to, co tacy ludzie zwykle mó wią. Mojej zachciance stał o się zadoś ć, a teraz myś lę, ż e pan Eshton dobrze by zrobił, gdyby, tak jak groził, zamkną ł jutro wiedź mę w wię zieniu.

Panna Ingram wzię ł a ksią ż kę do rę ki, zagł ę bił a się w fotelu i w ten sposó b ucię ł a dalszą rozmowę. Przyglą dał am się jej prawie przez pó ł godziny; przez cał y ten czas ani razu nie obró cił a stronicy, a twarz jej z każ dą chwilą chmurzył a się bardziej, przybierają c wyraz niezadowolenia, skwaszenia i zawodu. Widocznie nie usł yszał a nic na swoją korzyś ć. Z tego przedł uż ają cego się nastroju chmurnego milczenia wnosił am, ż e ona sama, chociaż gł osił a oboję tnoś ć, przywią zywał a niepotrzebną wagę do czegoś, co jej powiedziano.

Tymczasem Mary Ingram, Amy i Luiza Eshton oś wiadczył y, ż e nie mają odwagi pó jś ć każ da z osobna, a jednak wszystkie pó jś ć pragnę ł y. Rozpoczę to tedy negocjacje przez ambasadora Sama; po dł uż szej krzą taninie tam i z powrotem, od czego Sama musiał y rozboleć nogi, surowa Sybilla z wielką trudnoś cią zgodził a się w koń cu, by wszystkie trzy panny odwiedził y ją razem.

Ich wizyta nie odbył a się tak cicho jak wizyta panny Ingram: dolatywał nas z biblioteki to ś miech histeryczny, to lekkie okrzyki, a po jakich dwudziestu minutach usł yszeliś my otwieranie drzwi i panny biegną c pę dem przez hall wszystkie trzy wpadł y do salonu, jak gdyby od zmysł ó w odchodzą c, pó ł przytomne ze strachu.

- Jestem pewna, ż e w niej jest coś niesamowitego! - woł ał y jedna przez drugą. - Takie nam rzeczy powiedział a! Wie o nas wszystko! - i padł y zadyszane na foteliki, któ re im panowie ś piesznie podsuwali.

Gdy nalegano, proszą c o dalsze wyjaś nienia, panienki opowiedział y, ż e wró ż ka mó wił a im o rzeczach, któ re mó wił y i robił y bę dą c jeszcze dzieć mi; ż e opisywał a ksią ż ki i ozdoby, jakie miał y w domu w buduarach; pamią tki, jakie od ró ż nych krewnych dostał y w upominku.

Twierdził y, ż e nawet myś li ich odgadywał a i ż e szepnę ł a każ dej do ucha imię osoby, przez nią najwię cej na ś wiecie lubianej, i powiedział a im, czego sobie najgorę cej ż yczą.

Tutaj panowie zaczę li poważ nie upraszać, by ich bliż ej objaś niono co do tych dwó ch ostatnich punktó w; to natrę ctwo jednak przyniosł o im tylko za cał ą odpowiedź rumień ce, wykrzykniki, drż enia i ś mieszki.

Matrony tymczasem szł y na pomoc z solami trzeź wią cymi i wachlowaniem, raz po raz powtarzają c, jak to ź le, ż e panny nie posł uchał y ich przestró g zawczasu; a starsi panowie ś mieli się z tego, mł odsi zaś starali się usł uż yć wzruszonym pię knoś ciom.

Podczas tego cał ego zamieszania, gdy wzrok mó j i sł uch pochł aniał a rozgrywają ca się przede mną scena, usł yszał am czyjeś chrzą knię cie tuż blisko.

Obejrzał am się; stał przy mnie Sam.

- Proszę pani, Cyganka mó wi, ż e w pokoju jest jeszcze jedna panna, któ ra dotą d u niej nie był a, i zaklina się, ż e nie pó jdzie, dopó ki wszystkich nie zobaczy. Pomyś lał em, ż e to zapewne o panią chodzi, bo poza tym nie ma nikogo. Co mam jej powiedzieć?

- O, pó jdę, owszem, czemu nie?

- odpowiedział am; i rada był am niespodziewanej okazji zaspokojenia mocno pobudzonej ciekawoś ci. Wysunę ł am się z pokoju, nie zauważ ona przez nikogo, gdyż cał e towarzystwo skupił o się dokoł a drż ą cej tró jki, i spokojnie zamknę ł am drzwi za sobną.

- Jeż eli pani sobie ż yczy - rzekł Sam - bę dę na panią czekał w hallu; a jeż eliby ona panią przestraszył a, niech pani tylko zawoł a, a wejdę.

- Nie, Samie, wracajcie do kuchni; ja się ani trochę nie boję.

I rzeczywiś cie nie bał am się; ale był am mocno zaciekawiona i podniecona.



  

© helpiks.su При использовании или копировании материалов прямая ссылка на сайт обязательна.